REKLAMA

Przereklamowany Wilk z Wall Street

Wilk z Wall Street (Wolf of Wall Street) w reżyserii Scorsese, to jeden z lepszych przykładów tego, jak przeciętny film może urosnąć do rangi wybitnego, a przynajmniej bardzo dobrego. I dowód na to, jak mocno hype może wpływać na ocenę dzieła.

Przereklamowany Wilk z Wall Street
REKLAMA

Scorsese w duecie z di Caprio podjęli się pokazać nam życie niewyobrażalne z punktu widzenia zwykłego zjadacza chleba. Podstawą do fabuły było życie Jordana Belforta, cwanego sprzedawcy i maklera z Wall Street. Wilk z Wall Street jest zatem jedną z typowych historii „od pucybuta do milionera”, którą starają się sprzedawać na całym świecie trenerzy sprzedaży i sprzedawcy z branży marketingu wielopoziomowego.

REKLAMA

Jordan Belfort nie był pierwszym i ostatnim oszustem, który dorobił się na ludzkiej łatwowierności (wystarczy wspomnieć choćby Roberta Brennana). Historia Belforta jest jednak na tyle „kolorowa”, że dla Hollywood stała się łakomym kąskiem. I muszę przyznać, że kupiłem ją od Scorsese. Sprzedał mi ją tak, jak filmowy Belfort sprzedawał groszowe spółki inwestorom za wielkie pieniądze. Reżyser dał mi trochę „zysku” na początek, żeby na koniec seansu powiedzieć „mam cię”. Dałem się nabić w butelkę.

Po całym seansie jedna myśl przychodziła do głowy – po co tak długo? Historia Belforta pokazana przez Scorsese mogła być o połowę krótsza, wiele scen mogło zostać pominiętych, uniknęłoby się w ten sposób niepotrzebnych dłużyzn. Na przykład scena, gdy Belfort (po tym jak połknął końską dawkę narkotyków) zwija się jak gąsienica w drodze do własnego auta. Rozumiem, Belfort jest ćpunem, który niszczy życie sobie i ludziom dookoła. Wilk z Wall Street nie potrafi się wycofać i przegrywa wszystko, czyli swoje bogactwo, od którego jest uzależniony.

Wilk z wall street impreza

Rozumiem, że Scorsese miał w nosie ukazanie nam prawdziwych mechanizmów „jak to wszystko wyglądało” i uznał widzów za debili dając im łatwą i „śmieszną” historię o chlaniu, ćpaniu i orgiach w ilościach astronomicznych. Wkurzało mnie, że Belfrot (z cwaniaczkowatym wyrazem twarzy di Caprio) mówi mi „a nieważne, i tak nie zrozumiecie”. No dobra, w takim razie ten film powinien być krótszy o połowę, a jeżeli to miała być historia moralizatorska i ujawnienie czarnej strony Wall Street (o której i tak wszyscy przecież wiemy), to czuję się zawiedziony, że tak mało w zasadzie się dowiedziałem.

Ta naprawdę ciekawa warstwa została gdzieś schowana w tle, zaszyta w poduszce jak „ludy” (narkotyki) Belforta. To co było na wierzchu było zabawne, ale nie na 180 minut filmu. Jasne, śmiałem się w kinie i to nie raz, ale im dalej w las tym gorzej było wysiedzieć w jednym miejscu. Di Caprio świetnie zaprezentował Belforta, po prostu ten aktor idealnie pasuje do takiej roli – z cwaniactwem mu do twarzy, ale po 90 minutach nawet kreacja di Caprio stała się nudna.

Wilk z wall street 2

Po pewnym czasie strasznie zniesmaczył mnie główny bohater, a momentami odnosiłem wrażenie, ze reżyser (i di Caprio) starali się trochę wybielić postać Belforta. No przecież to taki człowiek, z którym wypić można i wciągnąć parę kresek koki i pośmiać się z niego można, generalnie spoko „koleś”, taki swój chłop, który wyciągnie każdego z problemów i da pracę u siebie. A to, że uderzył własną żonę, naraził dziecko na wypadek, zdradził koniec końców przyjaciół (bo wg. Belforta na Wall Street nie ma przyjaciół) nie jest przecież tak ważne. Jedyną normalną osobą w całym filmie wydawała się pierwsza żona Belforta Teresa Petrillo (Christin Milioti), która notabene niechcący podsunęła mu pomysł na zbicie milionów.

Parę wątków było też niejasnych i zostały zostawione gdzieś hen z tyłu. Na przykład rozwód z pierwszą żoną, rozwód z drugą żoną, Brad (będący ulubieńcem Belforta) staje się nagle jakimś podrzędnym sługusem oraz jakim cudem FBI dowiedziało się o oszukiwaniu ich przez Belforta.

REKLAMA
wilk z wall street biuro

Z czysto technicznego punktu widzenia film wyglądał świetnie. Kadrowanie i cięcia były tak dobrane, że czułem się wciągnięty w historię jako naoczny świadek. Poza tym reszta obsady spisała się równie dobrze co di Caprio, szczególnie Matthew McConaughey (Mark Hanna) wypadł bardzo dobrze. Jeżeli chcecie iść na film, przy którym Projekt X to pestka, idźcie do kina, będziecie bawić się wyśmienicie. Jeśli liczycie na coś więcej, to spokojnie możecie sobie darować Wilka z Wall Street.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA