„Ptak, który zwiastował trzęsienie ziemi” od Netfliksa to thriller dla pokolenia „Pięćdziesięciu twarzy Greya”
Najnowszy neo-noirowy thriller dostępny na platformie Netflix intryguje i uwodzi atmosferą Japonii z końca lat 80., ale pozostawia pewien niedosyt.
OCENA
Akcja filmu, który ma zbyt długi i niezgrabny polski tytuł, „Ptak, który zwiastował trzęsienie ziemi”, rozgrywa się w 1989 roku w nawiedzanym co jakiś czas przez stosunkowo łagodne trzęsienia ziemi Tokio.
Alicia Vikander wciela się w młodą tłumaczkę, Lucy Fly, która pochodzi ze Szwecji natomiast w Japonii mieszka ponad 5 lat i płynnie mówi w tamtejszym języku. Pewnego dnia przypadkiem natyka się na ulicy na mężczyznę o imieniu Teiji (granego przez japońską gwiazdę J-popu, Naokiego Kobayashiego), który robi jej zdjęcie. To nieoczekiwanie spotkanie szybko przeradza się w dość nietypowy romans między kobietą i mężczyzną.
Wkrótce w Tokio pojawia się również pochodząca z Ameryki Lily (Riley Keough), która także poznaje się z Lucy i Teijim, a mężczyzna z czasem zaczyna się coraz bardziej nią fascynować. Rodzi się z tego miłosny trójkąt, w którym napięcie zaczyna być tak duże, że wszystko wskazuje, iż nie skończy się to dobrze.
Przez cały seans filmu „Ptak, który zwiastował trzęsienie ziemi” twórcy próbują to napięcie i poczucie niepokoju konsekwentnie budować. Nawet wtedy, gdy tego napięcia tak naprawdę nie ma.
Zwiastująca grozę muzyka pojawia się w co drugiej scenie, nawet w takiej, która nie ma w sobie zbyt wiele tajemnicy czy intrygi. Stwarza to chwilami dość, niezamierzenie, komiczny efekt. Autorzy nowego filmu Netfliksa ewidentnie mierzyli w tony takich neo-thrillerów, głównie z lat 80., jak „Fatalne zauroczenie”, „W przebraniu mordercy” czy „Żar ciała”. I niestety „Earthquake Bird” (bo taki tytuł nosi w oryginale ta produkcja) wypada przy nich nie jak równy gracz, tylko jednak trochę uboższa, młodsza wersja.
Nie jest tak, że „Ptak, który zwiastował trzęsienie ziemi” to film kompletnie nieudany. Umiejscowienie akcji w Japonii to z pewnością ciekawy i odświeżający ruch, nadający całej intrydze dodatkowej egzotyki.
Budowanie napięcia jest chwilami przestrzelone, ale w sporej liczbie scen funkcjonuje ono na tyle dobrze, że widz bez problemu jest w stanie być filmem zainteresowany. Miejscami jedynie miałem wrażenie, że twórcy próbują tworzyć suspens tam, gdzie go nie ma.
Poza tym nie spodziewajcie się po „Ptaku…” nie wiadomo jakich przeżyć, dramatycznych tąpnięć (poza scenami trzęsień ziemi) czy zwrotów akcji, które spowodują, że wasze szczęki znajdą się na podłodze. Tym bardziej, że twórcy niejako „boją się” w pełni wejść w ramy mięsistego erotycznego thrillera i wolą zwracać się raczej ku melodramatowi. Nowy Netflix Original nie jest więc dreszczowcem pełną parą, a tylko na pół gwizdka. Niby jest tu tajemnica, ale na dobrą sprawę jej rozwiązanie gdzieś nam umyka w trakcie seansu i nie ekscytuje zanadto.
Może zadziałaby to wszystko trochę lepiej, gdyby nie anemiczna Alicia Vikander, która nawet grając skrytą i nieśmiałą kobietę, wydaje się nieprzekonująca.
Postać Lilly, grana przez wnuczkę Elvisa Presleya, Riley Keough, jest równie jednowymiarowa, wprowadzona w scenariuszu jako prosty wytrych, dość łopatologicznie wstawiona tylko po to, by zepsuć „szczęśliwe gniazdko” Lucy i Teijiego, i jest to tak oczywiste, że aż trzeszczy.
Przy tym wszystkim jednak „Ptak, który zwiastował trzęsienie ziemi” ogląda się raczej bez zgrzytania zębami. Jeśli nie macie zbyt wielkich oczekiwań, nie nastawiacie się na kolejną „Zaginioną dziewczynę” czy nawet „Dziewczynę z pociągu”, tym bardziej na Hitchocka XXI wieku, a szukacie czegoś mniej więcej w podobnym gatunku i z podobną atmosferą, to nowy Netflix Original może się okazać wystarczającą propozycją na jesienny wieczór. Tylko albo aż wystarczającą. To już zależy od was.