REKLAMA

R. R. Martin wyrusza w kosmos. „Tuf Wędrowiec” – recenzja sPlay

„Tuf Wędrowiec” to książka napisana przez Martina na wiele długich lat przed powstaniem serialowej super-produkcji HBO. Pod wpływem niemalejącej popularności autora jego fantastyczno-naukowe przygody doczekały się nowego wydania, które przeczytaliśmy od deski do deski. Martin odnajduje się w kosmosie?

R. R. Martin wyrusza w kosmos. „Tuf Wędrowiec” – recenzja sPlay
REKLAMA
REKLAMA

Dla wszystkich, którzy nie mają dostatecznie dużo wolnego czasu aby zagłębić się w historię autora, R. R. Martin może wydawać się typowym twórcą jednej serii. Kiedy więc okazuje się, że poza sagą „Pieśń Lodu i Ognia” jegomość napisał książkę science-fiction, ludzie przecierają oczy ze zdumienia. „Gra o Tron w kosmosie?!” – lekko nie dowierzając myślą miłośnicy serialu HBO, już widząc przed oczami wyobraźni te galaktyczne bitwy, międzyplanetarne knowania i zlecenia śmierci egzekwowane tam, gdzie nikt nie usłyszy twojego krzyku – w kosmosie oczywiście.

Prawda jest jednak taka, że „Tuf Wędrowiec” naprawdę nie ma wiele wspólnego z „Grą o Tron”

tuf wędrowiec

Kosmiczne przygody kupca Tufa powstały na długo przed powstaniem sagi, natomiast sama książka jest znacznie lżejsza, łatwiejsza w odbiorze i jeszcze łatwiejsza w zapomnieniu. To typowa powieść „skonsumuj – wyrzuć z głowy”, którą można wchłonąć w kilka wieczorów. Nie będzie to czas stracony, ale również nic, o czym będziecie myśleć przez kilka kolejnych nocy od przewrócenia ostatniej strony książki. „Tuf Wędrowiec” to po prostu dobra, wciągająca przygoda z pewnymi rozczarowującymi elementami oraz specyficznymi dla Martina zabiegami.

Charakterystyczne dla twórcy „Gry o Tron” relacja między czytelnikiem oraz fikcyjnymi postaciami pozostała na miejscu. Byty wymyślone przez Martina można uwielbiać, można ich nie cierpieć, można im źle życzyć, ale nie można obok nich przejść obojętnie. Od głównego bohatera po zupełnie nieważnego sprzedawcę kosmicznych gruszek o smaku cebuli – każda postać ma tutaj swój charakter. Dusze swoich kreacji Martin po raz kolejny buduje na podstawie dialogów, które jak zwykle są najmocniejszą stroną jego książki. Podobnie jak w sadze „Pieśń Lodu i Ognia”, również tutaj wymiany zdań niosą całą resztę, na którą składają się przeciętne opisy fikcyjnego świata czy zwroty akcji, których tym razem możemy się skutecznie domyślać.

Co niesamowite, tytułowy Tuf jest jednocześnie największą wadą oraz zaletą książki R. R. Martina

Postać kosmicznego kupca jest wyrazista, trwała, przewidywalna oraz konsekwentnie trzymająca się swoich zasad. Cały problem polega na tym, że kupiec Tuf jest kimś na kształt genialnego idioty. To osoba bez żadnych większych namiętności, która swoje życie poświęca obcowaniu z kotami oraz pożeraniu wymyślnego jedzenia. Zawsze chętny do rozmowy handlarz jest jednocześnie pomysłowy i przebiegły, ale również upośledzony społecznie. Jego ślepa wiara w ludzi budzi w czytelniku niedowierzanie, natomiast podejmowane decyzje jawny opór.

Ileż to razy zgrzytałem zębami czytając dalsze perypetie handlarza Tufa. Miałem ochotę wepchnąć swoje ręce aż po same łopatki w świat książki i potrząsnąć głównym bohaterem, aby ten w końcu przejrzał na oczy. Jest to niezaprzeczalna zaleta Martina, który potrafi budować relacje między czytelnikiem oraz fikcyjnymi bytami. Wszakże nikt nie mówił, że muszą być to relacje pokojowe i oparte na uznaniu czy podziwie. W „Tufie Wędrowcy” jest zgoła odwrotnie. Zdobywszy potężną moc gruby handlarz chce czynić w kosmosie samo dobro, co próbują wykorzystać wszystkie możliwe siły. Szczęściem, zbiegiem okoliczności bądź staraniami bohatera jego zawsze jest na wierzchu, co nie jest zbyt wiarygodnie i mocno kontrastuje z do bólu życiową, surową i bezlitosną „Pieśnią Lodu i Ognia”. Fani „Gry o Tron” mogą być rozczarowani.

george-martin

Rozczarowujący może być również sam kosmos. Martin wymyślił wiele ciekawych nazw, wymyślnych potraw i kosmicznych gatunków, ale wszystko to blednie po zetknięciu z innymi autorami sci-fi

Wizja zakreślona przez twórcę jest mocno naiwna i pozbawiona głębszej, „lemowskiej” refleksji. Ot, minęło tysiąc lat od kiedy ludzie przeżywali złotą erę panowania w kosmosie. Futurystyczna technologia stoi od tego czasu w miejscu, natomiast ludzie, chociaż żyją znacznie dłużej i wydajniej, są tak samo głupi, ukierunkowani na powiększanie dobrobytu oraz zajęci trywialnymi sprawami. Konsumpcjonizm dalej walczy z socjalizmem, z kolei obcy gdzieś tam są, ale pełnią rolę zapchajdziury niżeli całkowicie odmiennej, wymykającej się ramom poznania kultury.

Dzięki temu „Wędrowiec Tuf” jest bardzo łatwy w odbiorze. Fikcyjny świat nie stanowi żadnej bariery wejścia do prozy Martina. Z tego punktu widzenia jego książkę polecam zwłaszcza tym czytelnikom, którzy dotychczas mieli w ograniczonym stopniu do czynienia z fantastyką naukową, bądź nie mieli wcale. Osoby, które zjadły zęby na Herbercie, Lemie czy Asimovie raczej nie mają w „Tufie” czego szukać, oczywiście poza sympatią do samego pisarza. Nie znajdą żadnej ciekawej wizji, żadnego konceptu, żadnego rozbłysku geniuszu. Ot, seria luźnych przygód do skonsumowania w przerwie między ważniejszymi i bardziej pochłaniającymi lekturami.

REKLAMA

„Tuf Wędrowiec” to momentami ciężkostrawny, niezobowiązujący fast-food. Największym magnetyzmem książki jest nazwisko autora oraz jego dialogi, które nużą dopiero po pewnym czasie. Dobry pomysł na wejście do świata fantastyki naukowej, ale kiepski pomysł na prezent dla weterana gatunku. Największą wartość „Tuf Wędrowiec” ma chyba dla samego R. R. Martina – kosmiczne przygód handlarza są kolejnym dowodem, że pisarz nie jest „twórcą jednej serii”.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA