Fenomenu Radiohead nigdy nie zrozumiem (podobnie mam z manią na punkcie Harry’ego Pottera). Grupa ta, w dużej mierze ze względu na sukces jaki odniosła, stała się jednym z głównych zespołów, który przyczynił się do powolnego zamierania muzyki rockowej w latach 90. A dokonała tego, poprzez odjęcie owemu gatunkowi pazura, zwrócenie się ku kontemplacyjnym i bardziej melancholijnym brzmieniom. Mówiąc wprost – wprowadziła do rocka zwykłą... nudę.
Żeby nie było, doceniam ich twórczość od strony typowo muzycznej. Thom Yorke i spółka starają się wynieść rocka na trochę wyższy poziom, mieszając go z ambientem, elektroniką, czasem z jazzem, rockiem alternatywnym, dużo przy tym eksperymentując z brzmieniami.
Ale jak to z eksperymentami bywa, czasem uda im się stworzyć fajny dźwięk czy melodię, natomiast moim zdaniem, problem z Radiohead polega na tym, że nie udało im się jeszcze stworzyć w pełni dobrego kawałka.
Idealnym tego przykładem jest kawałek Burn The Witch (któremu towarzyszy kapitalny, nakręcony metodą poklatkową klip). Nagrany w stylu orkiestrowym, z wykorzystaniem instrumentów smyczkowych, rytmicznie i brzmieniowo jest naprawdę ciekawy. Natomiast „wymęczona” linia wokalu kompletnie psuje cały efekt. W dodatku warstwa instrumentalna, jak wspomniałem wcześniej, ciekawa, jest też trochę monotonna i pasowałaby by bardziej na jakiś fragment w zwrotce czy refrenie (idealnie nadawałaby się na trailer jakiegoś filmu jeśli miałbym być kompletnie szczery), a nie na cały utwór.
Podobnie skonstruowany jest The Numbers, również zbudowany na orkiestracjach, ale z naleciałościami muzyki folkowej, przywodzący na myśl akustyczne ballady Pink Floyd. I to jest właśnie Radiohead w pigułce. Każdy ich utwór jest mieszanką dobrych i złych pomysłów, z których wychodzi całość, raz lepsza, a przeważnie gorsza.
Doceniam ambicje grupy, to że wychodzą przed szereg i sprzedając miliony płyt nie osiadają na laurach, tylko szukają nowych ścieżek rozwoju, nowych pomysłów na brzmienie.
Niestety, czasem bywa tak, że nieumiejętnie rozłożone ambicje przybierają kształt pretensjonalności. Przywołany wcześniej Burn The Witch to i tak jeden z jaśniejszych punktów na „A Moon Shaped Pool”. Zdecydowana większość tej płyty to rozlazłe i nudne smęcenie. Jeszcze Ful Stop przynosi bardziej żywe i trochę ciekawsze post-rockowe brzmienie. Identikit to jedyny w pełni udany kawałek, z kojącą melodią, ciekawym wykorzystaniem elektroniki i dobrym tempem. to I nie chodzi tu wcale o to, że oczekuję od muzyki by była przebojowa, a każdy kawałek był w szybkim tempie. Glass Eyes to piękna ballada, szkoda tylko, że tak krótka. To jedyne jasne punkty na „A Moon Shaped Pool”.
Oczywiście, przyznaję przy tym, że płyta ta jest i tak lepsza i ciekawsza brzmieniowo niż co najmniej dwie poprzednie w dorobku Radiohead, tak więc dla fanów grupy i ich muzyki, „A Moon Shaped Pool” okaże się zapewne nie lada gratką. Ja się potwornie (po raz kolejny) wynudziłem.