Wychowałem się na „Dragon Ball” i takich filmach, jak „Pijany mistrz” czy „Karate Kid”. Oglądając więc „Raid” byłem po prostu zachwycony.
„Raid” jest dla mnie tym, czego od dawna brakowało mi w kinie. Ma on prostą fabułę połączoną z niemal ciągłą akcją, ale strzelaniny zastępuje tu w znacznej mierze walka wręcz. Film stanowi piękny hołd dla kina kopanego – starcia to po prostu czysta rozkosz i dawka adrenaliny.
Dzisiejsze kino kopane to zwykle popłuczyna po tym, co było dawniej – wspomagane komputerowo i pozbawione polotu walki. Człowiek po raz kolejny podziwia wyczyny Bruce'a Lee w „Wejściu Smoka”, a nagle znikąd wyłania się film, który wywołuje adrenalinę prawie jak najlepsze dzieła gatunku, dlatego jestem zauroczony „Raid”. W filmie jest trochę strzelania, ale składa się on głównie z tradycyjnych pojedynków, gdzie liczy się siła fizyczna, technika i spryt. Zawsze, podobnie jak jedna z postaci, od kuli z pistoletu wolałem porządną bitkę. W „Raid” jest ona widowiskowa, brutalna i ewidentnie pozbawiona ingerencji komputera. Aktorzy nie tylko wykorzystują swoje ciała, ale i chętnie korzystają z przedmiotów, które nawiną im się pod rękę. Podziwiamy krwawe starcia jeden na jednego, dwóch na jednego (genialny pojedynek!) i kilku na jednego.
„Raid” to frajda w czystej postaci i znakomity reprezentant, dzisiaj niezbyt popularnego i często nieudanego, kina kopanego. Bawiłem się przy nim prawie tak dobrze jak za starych dobrych lat, kiedy w telewizji pokazywano „Pijanego mistrza” i „Karate Kid”. Obejrzyjcie koniecznie – ja na pewno jeszcze nieraz skuszę się na seans.