Czego się Dwayne Johnson nie dotknie, zamienia w świetną zabawę. Rampage: Dzika furia - recenzja
Jak już Dwayne Johnson zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, uronię łzę. Nie dlatego, że nie widzę go w roli polityka, ale dlatego, że brakowałoby mi filmów z jego udziałem. Rampage: Dzika furia to głupiutka produkcja na podstawie gry wideo o ogromnych potworach, która fanom gatunku z pewnością się spodoba.
OCENA
Dwayne Johnson staje się dla mnie powoli nowym Arnoldem Schwarzeneggerem. Obaj w filmie grają twardzieli, ale bez typowego dla kina akcji nadęcia. Nie stronią w dodatku od humoru i potrafią robić żarty z samych siebie. Jeden już miał epizod w polityce, a drugi dopiero ma zostać prezydentem.
Jak na razie jednak Dwayne Johnson podbija Hollywood. Lada moment do kin wchodzi nowy film z jego udziałem, czyli Rampage: Dzika furia. W wyniku manipulacji genetycznych trzy zwierzaki zaczynają nagle rosnąć i lada moment będą zagrażać całemu życiu na Ziemi. Czy jakoś tak.
Rampage: Dzika furia, w którym wystąpił The Rock, był dokładnie taki, jak oczekiwałem.
Jedynie umięśniony Davis Okoye - opiekun George’a, czyli goryla-albinosa - może uratować świat. W tej roli pojawił się oczywiście Dwayne Johnson. Gra tutaj (znowu!) charyzmatycznego odludka i (tym razem) byłego wojskowego w jednym, który walczył z kłusownikami na całym świecie. Dzisiaj woli spędzać czas z egzotycznymi zwierzakami niż z ludźmi.
Nie mogę uwierzyć, że nawet takie oklepane postaci, zagrane przez Dwayne'a Johnsona, da się tak bardzo polubić. Nie ma tutaj miejsca na wewnętrzną przemianę, ale aktor ma na tyle charyzmy, że potrafi mi sprzedać nawet największe głupotki. Od czasów świetności Arnolda Schwarzennegera nie było w Hollywood nikogo takiego.
A nie da się ukryć, że Dwayne Johnson ratuje ten film.
Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. To taki Park Jurajski, Godzilla i King Kong w jednym. Na stacji kosmicznej prowadzone są bardzo niebezpieczne badania. Dochodzi do awarii, a na Ziemię spada patogen, który może nadpisywać DNA.
Rozbija się w trzech różnych lokalizacjach. Część bohaterów próbuje dowiedzieć się, co się stało. Część najpierw strzela, potem pyta. A inni po prostu knują. Akcja gna do przodu, a trailer Rampage: Dzika furia tak naprawdę streszcza film.
Tylko co z tego, skoro w Rampage: Dzika furia nie zabrakło atrakcji, w tym:
- ciamajdowatego przyjaciela głównego bohatera;
- sceny zalotów, które główny bohater ignoruje;
- członka tajemniczej agencji rządowej;
- będącego jednocześnie kowbojem;
- wojskowego, który nie słucha ekspertów;
- przerysowanych złoczyńców;
- wybuchów;
- eksplozji;
- walących się budynków;
- spadających z nieba samolotów;
- skoków na spadochronie;
- morza trupów;
- patosu;
- zmutowanego wilka ze skrzydłami;
- zmutowanego krokodyla ze skrzelami;
- zmutowanego goryla pokazującego środkowy palec.
Istna orgia dla fanów kina katastroficznego, wymieszanego z motywem ogromnego potwora zagrażającego ludzkości. Co jednak najlepsze, chociaż Rampage: Dzika furia jest misz-maszem oklepanych schematów, to w kilku scenach nawet mnie przyjemnie zaskoczył.
No i zasmucił, bo Joe Manganiello (fenomenalny w roli Slade’a Wilsona AKA Deathstroke’a w serialu Arrow) pojawił się tylko na chwilę. Na dłużej został za to z nami Jeffrey Dean Morgan, który kradł sceny, aczkolwiek nie bawił aż tak bardzo, jak w roli Negana w The Walking Dead.
Nie zabrakło też humoru niskich lotów - ale w granicach dobrego smaku i to tylko na początku i na końcu.
Po zastosowaniu niezbędnego zawieszenia niewiary, fabuła poprawnie podążała przez wszystkie akty opowieści. Nie było problemów z montażem, a decyzje bohaterów były dobrze wyjaśnione. Scenariusz to porządna robota - a warto dodać, że jest… adaptacją gry wideo z lat 80.
Znajomość gry jest jednak całkowicie zbędna. Oczywiście przed seansem należy sobie też zdać sprawę, że Rampage: Dzika furia nie jest filmem w żadnym razie wyjątkowym. Nie każdy reżyser aspiruje jednak do nakręcenia kolejnego Ojca Chrzestnego ani nawet kolejnych Avengersów.
Brad Peyton dał nam po prostu kawałek niezobowiązującej intelektualnie rozrywki, która nawiązuje do kultowego dzieła sprzed lat. Efekty specjalne są w porządku, a trwający niecałe dwie godziny film ani nie nuży, ani nie wkurza i można się przy nim dobrze bawić. Jestem na tak!