Zombiaki w Domu Wielkiego Brata z brazylijską telenowelą w tle. Serial „Reality Z” zapowiadał się świetnie
Grupa osób zamknięta w odizolowanym od świata budynku i szalejąca na zewnątrz epidemia zombie? Brzmi jak plan na dobrą historię. Aż szkoda, że „Reality Z” Netfliksa zaprzepaściło swoją szansę na kawałek naprawdę niezłego kina. A zapowiadało się tak dobrze.
OCENA
Uwaga na spoilery!
Powiedzmy to sobie szczerze: motyw, w którym grupa odciętych od świata ludzi usiłuje się dowiedzieć, co im właściwie zagraża i jak odeprzeć atak krwiożerczych zombie, jest genialny w swojej prostocie. Niestety, pomysł ten rodzi tyle samo potencjalnych zwrotów akcji, co problemów. I mimo świetnego początku, a także próby przemycenia wartościowego przesłania (co w filmie o zombie wypada docenić podwójnie), twórcy „Reality Z” wpadli w większość fabularnych pułapek.
Zamiast Wielkiego Brata — ciskający piorunami Zeus
„Reality Z” to brazylijska, nieco poszerzona wersja brytyjskiego miniserialu „Dead Set” („W domu zombie”). Wspólnym motywem obu produkcji jest apokalipsa zombie, w której szansę na przeżycie zdają się mieć jedynie odcięci od reszty świata uczestnicy reality show.
W brytyjskim pierwowzorze jest to popularny „Big Brother”, a akcja „Reality Z” koncentruje się wokół wydarzeń w programie pt. „Olimp”, w którym uczestnicy wcielają się w greckich bogów, a rolę Wielkiego Brata przejmuje… Zeus.
Motyw, w którym uwięzieni w odosobnieniu ludzie starają się dowiedzieć, co im właściwie zagraża (jakże na czasie — dodatkowo, w serialu padają słowa „epidemia” i „kwarantanna”) i próbują odeprzeć atak krwiożerczych zombie usiłujących dostać się do środka pilnie strzeżonego obiektu, jest genialny w swojej prostocie.
Podobnie jak w „Dead Set”, mieszkańcy Olimpu muszą nie tylko zmierzyć się z szalejącą na zewnątrz epidemią zombie, ale odpowiedzieć sobie również na kilka ważnych pytań — m.in. tych dotyczących sensu własnego życia, i takich ponadczasowych wartości jak zdolność do poświęcania się i współpracy na rzecz całej grupy.
Slasher, w którym każdy musi zginąć dwa razy
„Reality Z” to typowy slahser, w którym kolejno obserwujemy z góry skazane na niepowodzenie próby ocalenia życia przez bohaterów. Z tą różnicą, że tutaj każdy musi zginąć dwa razy: zagryziony przez zombie człowiek sam zamienia się w żądnego krwi potwora i dopóki ktoś porządnie nie przyłoży mu w głowę, stanowi zagrożenie dla innych. To z kolei prowadzi do serii rozterek bohaterów, którzy nagle muszą podejmować trudne decyzje o wyeliminowaniu współtowarzyszy, a każde, nawet niewinnie wyglądające zadrapanie na przedramieniu budzi powszechne czujność i dystans.
Krwawa jatka z aspiracjami do kina moralnego niepokoju
Jak to w filmach o zombie przeważnie bywa, tak i w „Reality Z” nie brakuje krwawych scen: trup się ściele gęsto, a widz co chwila jest raczony widokiem ludzkich wnętrzności. I dopóki seria sprowadza się do przyjemnego (jak już przyzwyczaimy się do latających na ekranie jelit), lekkiego w odbiorze komedio-horroru o tym, jak grupka średnio rozgarniętych uczestników telewizyjnego show wypowiada wojnę zombiakom, jest naprawdę dobrze.
Schody zaczynają się w momencie, gdy „Reality Z” przestaje dosłownie kopiować „Dead Set” i z nieco obrzydliwej, ale wciąż zabawnej komedyjki o umarlakach, zaczyna aspirować do miana kina moralnego niepokoju. Twórcy tytułu wykraczają poza konwencję brytyjskiego miniserialu (do którego, co ciekawe, scenariusz napisał Charlie Brooker, ten od „Czarnego lustra”) i tam, gdzie „Dead Set” się kończył, „Reality Z” dopiero nabiera rozpędu.
Mamy do czynienia z wymianą składu niemal całej ekipy, której losy śledziliśmy od pierwszego odcinka. Wszyscy bohaterowie, którym bardziej lub mniej kibicowaliśmy w pewnym momencie giną (łącznie z nieśmiertelnym Zeusem), a władzę na Olimpie przejmuje nie mniej porywczy dyktator w postaci bezwzględnego polityka, który nie przepuści żadnej okazji (nawet zagłady cywilizacji), by wzmocnić swoją władzę i zbić trochę wizerunkowego kapitału. Jeśli dołożymy do tego skorumpowanego policjanta nadużywającego kokainy, który co chwila wywraca fabułę do góry nogami, otrzymamy podziurawioną logicznie historię o tym, jacy to ludzie potrafią być źli, nieprzewidywalni i samolubni.
Człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie
Oprócz pochylenia się nad mrocznymi mechanizmami władzy, twórcy „Reality Z” serwują nam dziwaczny traktat filozoficzny na temat rasizmu, homofobii (tak, tak, w końcu to serial Netfliksa), konsumpcjonizmu, czy wreszcie skomplikowanych relacji rodzinnych. To naprawdę duża sztuka — upchnąć tyle ważkich treści w filmie, którego połowa bohaterów porusza się z błędnym wzrokiem, węsząc za ludzką krwią. Nic dziwnego, że się nie udała.
Doceniam ambicje twórców, ale zdecydowanie lepiej by było, gdyby poprzestali na kopiowaniu pierwowzoru, zamiast silić się na „życiowy” przekaz. A jeśli dodać do tego wszystkiego brazylijski temperament i wypowiadane po portugalsku kwestie (film jest dostępny bez polskiego lektora, jedynie z napisami), to w percepcji polskiego widza, wzniosłe treści (nawet jeśli się pojawiają) giną za przywodzącą na myśl brazylisjkie telenowele konwencją i trącą zwykłym brakiem realizmu.
W końcowym odcinku „Reality Z” pojawia się furtka, którą twórcy być może wykorzystają do nakręcenia drugiego sezonu serialu. Nie ukrywam, że chętnie obejrzałabym podobną historię jeszcze raz, ale tym razem jedynie w kategoriach rozrywkowych, bez umoralniających wstawek typu „człowiek człowiekowi wilkiem", itp. Cóż, może Brazylijczycy jeszcze odrobią tę lekcję. Wtedy z chęcią dam produkcji wyższą ocenę.