Doktor Strange to już 14 film składający się na cykl Marvel Cinematic Universe. Po latach spędzonych z zamaskowanymi superbohaterami walącymi ze złem przyszła kolej na zupełnie nowe podejście do tematu. Widza przeniesiono do świata baśni i dziwów - zajrzeliśmy na drugą stronę lustra w świecie, w którym Iron Man w swojej naszpikowanej technologiami zbroi buduje w Nowym Jorku wieżę Avengersów, a bogowie okazali się kosmitami.
Współczesne kino superbohaterskie ze stajni Marvela rozpoczął kinowy "Iron Man" w 2008 roku i… dopiero wtedy chwyciło. Po latach prób Stan Lee wreszcie spełnił swoje marzenie: stworzone przez niego wydawnictwo, a dokładniej herosi wykreowani przez pracujących w nim artystów, opanowali Hollywood.
Nie minęła dekada, a dostaliśmy 14 film należący do tego samego cyklu: to "Doktor Strange".
Już w ubiegłym wieku superbohaterowie szturmowali kina, ale dopiero 8 lat temu zdecydowano się na zbudowanie dzielonego przez nich fikcyjnego uniwersum. To był strzał w dziesiątkę. Doktor Strange biega po ulicach tego samego Nowego Jorku, który Tony Stark i spółka ratowali przed kosmitami.
To ten sam Nowy Jork, w którym z Kingpinem walczył netfliksowy Daredevil. Na szczęście "Doktor Strange" broni się jako samodzielna produkcja i jest jednocześnie tak bardzo potrzebnym powiewem świeżości w MCU. Nie jest to dzieło wybitne, ale jako przystawka przed kolejnymi "Avengersami" sprawdza się wybornie.
A jak spojrzeć we wsteczne lusterko, to szybko poszło.
Aż trudno uwierzyć, że Marvel Cinematic Universe ma dopiero 8 lat. Najpierw były nieśmiałe podrygi, a teraz studio należące do Disneya kilka razy do roku bierze na warsztat różne gatunki filmowe - kino szpiegowskie, typu heist, space operę - a potem mieli je razem z kartami komiksu i wypluwa do kin ku coraz większej uciesze widzów.
Przy trzech filmach rocznie Marvel nie miał już wyboru - musiał sięgać po drugoligowych Avengersów: tych, którzy nie odcisnęli na popkulturze takiego piętna jak Spider-Man, Iron Man, Kapitan Ameryka czy Hulk. Wybór padł między innymi na czarodzieja Doktora Strange’a, którego odgrywa fenomenalny Benedict Cumberbatch.
Magia dla komiksowego Marvela to nie pierwszyzna, ale widzowie przyzwyczajeni do dotychczasowych produkcji mogą być nieco zaskoczeni.
Okazuje się, że magia w świecie Iron Mana istniała od zawsze, ale do tej pory w ukryciu, a widz poznaje ją razem z innymi bohaterami. Film "Doktor Strange" to jedno ze zgrabniejszych tzw. origin story, a powolne wprowadzenie tej postaci było zresztą potrzebne. W przeciwieństwie do Hulka, czarownika o tytule Sorcerer Supreme kojarzą raczej tylko rasowi fani komiksów, a nie przeciętny zjadacz popcornu.
To na szczęście zagrało. W przeciwieństwie do ostatniego filmowego "Kapitana Ameryki", który tak naprawdę mógłby nosić tytuł "Avengers 2.5", "Doktor Strange" to film zamknięty i kompletny. Nawiązania do współdzielonego uniwersum są bardzo delikatne i równie dobrze mogłoby ich nie być. Wprowadzono przy tym widza w dodatkowy wymiar MCU - i to nie tylko w przenośni, a dosłownie.
"Doktor Strange" pasuje do dotychczasowo wydanych filmów jak pięść do nosa - i bardzo dobrze! Film rozpoczyna sekwencja pokazująca życie zupełnie nowej postaci (Strange nie miał do tej pory żadnego cameo w innych filmach studia) i jej osobistą tragedię. Tutaj scenarzyści na szczęście nie przekombinowali, a historia jest taka jak w komiksach: uznany chirurg ma wypadek, na skutek którego traci częściowo władzę w dłoniach i szuka dla siebie ratunku.
Widz obserwuje Strange’a, który wyczerpuje naukowe sposoby poradzenia sobie z niedowładem kończyn i w akcie desperacji podróżuje aż do Nepalu. Trafia do, jak to uroczo ujęła jego była partnerka - w tej roli Rachel McAdams - sekty. Ta sekta okazała się jednak czymś więcej niż pralnią mózgu. Arogancki Stephen Strange przejrzał na oczy i rozpoczął nową wędrówkę słowami "ucz mnie".
Oglądając film miałem jednak wrażenie, że tytułowy bohater nieco za łatwo uwierzył w świat magii. Szybko jednak udało mi się z tym pogodzić.
Rzecz w tym, że po tym, jak Strange ukończył szkolenie, rozpoczęła się jazda bez trzymanki. Walki z użyciem zaklęć, teleporty, bieganie po lustrzanym i zniekształconym odbiciu prawdziwego świata - aż chciało się chłonąć to wszystkimi zmysłami.
Scenariusz jest oczywiście typowo komiksowy - sztampowy i dość oklepany. Niemniej jednak kadry i zmieniający się jak w kalejdoskopie Nowy Jork (a także Londyn i Hong Kong) to po prostu uczta dla oka. Fani "Incepcji" będą po prostu w siódmym niebie.
Główny przeciwnik Strange’a to niestety dość kiepski zbir.
Chociaż grał go świetny Madds Mikelsen, to nie jest on charyzmatycznym antybohaterem na kształt Lokiego, a raczej kolejnym generycznym łotrem. Liczę na to, że gdy kolejny raz zobaczymy Strange’a na ekranie, to będzie miał on nieco bardziej charyzmatycznego adwersarza.
Szkoda też, że sam Doktor aż tak bardzo przypomina… Tony’ego Starka. Nie zrozumcie mnie źle: Cumberbatch zrobił kawał dobrej roboty, portretując chirurga przeistaczającego się w czarownika, ale sama postać Stephena Strange’a nieco zbyt podobna jest do zawadiackiego geniusza skrywającego się pod maską Iron Mana.
Pomijając oczywiste podobieństwo wyglądu i charakterystyczną bródkę, Strange tak jak Tony Stark jest bogatym i zarozumiałym playboyem - przynajmniej na początku. Na szczęście Stephen Strange jest mniej arogancki i szybciej wykazuje pokorę.
Podobieństwo jednak jest widoczne, a Marvel stawia mimo wszystko na sprawdzoną formułę.
"Doktor Strange" to z jednej strony nowe rozdanie, a z drugiej strony wykorzystane są w nim dobrze znane elementy. Nie zabrakło tutaj scen mających na celu rozładowanie napięcia, a sam film jest dość luźny - chociaż traktuje o ważnych sprawach, to nie ma tutaj żadnego nadęcia i nie jest zrobiony zbyt serio.
Z tego względu jeśli miałbym porównać Doktora Strange’a do innych produkcji Marvela, to jednak chyba najbliżej mu do… "Ant-Mana". Nie do historii kosmity-boga Thora (pomimo wątków dotykających nadprzyrodzonych zjawisk), czy też Strażników Galaktyki - bo bohaterowie tego filmu operują, przynajmniej na razie, z dala od Ziemi.
"Doktor Strange" nadaje MCU głębi.
Z początku kinowy świat Marvela mógł prezentować naszą rzeczywistość, w której technologia rozwinęła się po prostu nieco szybciej. To jednak przeszłość, a teraz do nauki i technologii - i związanych z nią podróżami międzygwiezdnymi - dołączyła magia. Taka prawdziwa magia - z zaklęciami, księgami, kultystami i wykonywaniem dziwnych gestów rękoma.
Film nie jest dziełem genialnym, ale jako blockbuster - wyszło świetnie. Chociaż Marvelowi powoli braknie ikonicznych bohaterów, a do niektórych - Fantastyczna Czwórka, X-Meni - sprzedali lata temu prawa, to kolejne postaci wybiera z głową i widać, że Doktor będzie elementem większej całości.
Na szczęście daleko też tutaj od gloryfikacji alternatywnych sposobów leczenia, a film sam nabija się nieco z kultu natury i odrzucania medycyny. Bohater zresztą w pewnym momencie bez cienia wątpliwości zwraca się o pomoc do swojej byłej partnerki - również lekarki - o klasyczną pomoc. Tam, gdzie magia zawodzi, tam ma pomóc medycyna.
Nikt chyba nie ma złudzeń - "Doktor Strange", chociaż opowiada o świecie magii i pozornie ma mało wspólnego z "Avengersami", okaże się hitem.
Jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, to film zarobi miliony dolarów, a postać Doktora Strange’a poznają miliony ludzi na świecie. Powinni być z tego spotkania zadowoleni - ja przynajmniej byłem i z kina wyszedłem ukontentowany, chociaż wchodziłem na salę pełen obaw.
"Doktor Strange" trafi na ekrany polskich kin 26 października. Obraz, który wyreżyserował Scott Derrickson, oglądałem już na pokazie przedpremierowym i mogę podzielić się na gorąco wrażeniami. Potęgował je fakt, że seans odbył się w sali Skoda 4DX - gdzie jak gdzie, ale tutaj dym z podłogi i błyski w rogu sali przy rzucaniu zaklęć naprawę pasowały.