Wstyd, żenada, kompromitacja? Już nie przejmujemy się piłkarskimi porażkami, teraz to tylko pożywka dla memów
W całym kraju trudno znaleźć osobę, która nie słyszałaby o porażce reprezentacji Polski w meczu otwarcia na Euro 2020. Ktokolwiek spodziewał się jednak ostrych reakcji i ogólnonarodowej wściekłości, ten został mocno zaskoczony. Bo kultowe „wstyd, żenada, kompromitacja” zastąpiły marazm i kpiny z kategorii „A nie mówiłem?”.
Reprezentacja Polski rozpoczęła opóźniony o rok z powodu pandemii turniej Euro 2020 najgorzej jak to tylko było możliwe. Nie dość, że przegraliśmy z niżej sklasyfikowaną od nas drużyną Słowacji, to jeszcze w fatalnym dla oka stylu. Bo przecież tak trzeba nazwać samobój bramkarza, czerwoną kartkę najważniejszego środkowego pomocnika i absolutny brak błysku ze strony Roberta Lewandowskiego. Czyli zdaniem wielu rodzimych ekspertów obecnie najlepszego zawodnika na świecie.
Mogłoby się wydawać, że po takiej porażce cały kraj wybuchnie wściekłością i goryczą, a potem zacznie się poszukiwanie winnych. Ale druga taka okłada jak słynne: „Wstyd, żenada, kompromitacja, hańba, frajerstwo. Nie wracajcie do domu” dziennika „Fakt” nie pojawiła się we wtorkowy poranek w sklepach. Wtedy również przegraliśmy mecz otwarcia, co prawda na Mistrzostwach Świata i z Ekwadorem, ale w tym kontekście to niewielka różnica. Dlaczego więc obecnie nastroje są zupełnie inne? Dlaczego zamiast wybuchów gniewu zadowalamy się tylko kpinami, memami, co najwyżej napisaniem poirytowanego komentarza na Facebooku lub Twitterze? Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka.
Euro 2020 to impreza odbywająca się w specyficznych warunkach i dlatego pozbawiona atmosfery.
Jeszcze przed Euro dało się usłyszeć wiele głosów kibiców i ekspertów, którzy narzekali na brak podekscytowania nadchodzącymi meczami. Pewnym problemem jest znużenie długim i pełnym ważkich meczów sezonem (telewizje i kluby wciąż naciskają na zwiększenie liczby spotkań, gdyż to oznacza więcej pieniędzy), na co zwraca uwagę dziennikarz TVP Sport, Piotr Kamieniecki:
Natomiast nie jest to jedyna istotna kwestia, bo piłka klubowa i reprezentacyjna funkcjonują jako dwa raczej osobne byty. Na przedturniejowy marazm mocno wpłynęła za to ogólna sytuacja na świecie. Przesunięcie Euro 2020 na kolejny rok samo w sobie nie było może pocałunkiem śmierci – UEFA nie miała wtedy zresztą wyboru – ale w połączeniu ze zmniejszoną liczbą widzów na trybunach, trudnościami w dojazdach i niezwiązanymi z piłką problemami polskiego społeczeństwa zakończyło się obecną sytuacją. Nie pomogła też decyzja, by tegoroczną rywalizację rozgrywać w całej Europie a nie w jednym państwie-gospodarzu. W ten sposób kibice nie mają gdzie się razem zbierać i cieszyć się z tego wielkiego święta futbolu. Wielkie rozdrobnienie wywołane przez COVID-19 w ten sposób tylko pogłębiono.
Nie zmienia to jednak jednej kwestii – gdyby reprezentacja Polski grała wyśmienicie, to entuzjazm z czasem by się pojawił.
To tylko zabawny obrazek, ale przez lata dobrze oddawał podejście polskich kibiców do swojej reprezentacji. Jak piłkarze grali akurat świetnie, to oczekiwania rosły do niewyobrażalnych rozmiarów. A w słabszych momentach błyskawicznie reagowaliśmy na to wściekłością. Powyższą sinusoidę jakiś czas temu zastąpił jednak constans. Kibice po prostu od dawna już nie wierzą w Polaków kopiących futbolówkę i nie oczekują od nich niczego dobrego. Co najwyżej zostaną kiedyś pozytywnie zaskoczeni, co przecież też nie zdarza się na tyle często, by z tego powodu zmieniać całą swoją życiową filozofię. Jednocześnie nie przeszkadza im to raz za razem lekceważyć innych futbolowych nacji, takich jak właśnie Słowacja. Trochę na zasadzie: „Jesteśmy fatalni, no ale przegrać ze Słowacją? To straszny wstyd”. Choć przecież wyniki naszych zespołów klubowych powinny dawno uświadomić Polakom, jak takie podejście się przeważnie kończy:
W mediach panowała narracja, że Słowacja to najsłabszy zespół w grupie i musimy z nimi wygrać. Zabrakło trochę chłodnej głowy i odrobiny wykalkulowania. Powinnyśmy byli zacząć od siebie. Nawet te dwa ostatnie mecze towarzyskie na to wskazywały. Dyskutowaliśmy wtedy dużo o słabej defensywie i traceniu bramek ze stałych fragmentów gry. I w spotkaniu ze Słowacją te błędy się powtórzyły
– podkreśla Piotr Kamieniecki.
W XXI wieku reprezentacja Polski w piłce nożnej siedmiokrotnie grała na zawodach rangi MŚ lub ME. W tym czasie aż pięciokrotnie przegrywała mecze otwarcia (z Koreą Płd., Ekwadorem, Niemcami, Senegalem i teraz Słowacją). Remis z Grecją w 2012 roku też traktowano zresztą jak porażkę, bo graliśmy wtedy u siebie. A nawet to pojedyncze zwycięstwo za kadencji Adama Nawałki nie było jakieś wybitnie imponujące, bo w pokonanym polu w stosunku 1:0 zostawiliśmy Irlandię Północną. Po tylu latach naprawdę nadchodzi moment, by dostrzec pewną powtarzalność tego schematu. A skoro tak, to lepiej nie oczekiwać od piłkarzy niczego wybitnego. Kibice zaczynają to coraz lepiej dostrzegać, co przełożyło się na reakcje po meczu ze Słowacją.
Memy po pierwszym meczu Polaków na Euro 2020 wyrażają głównie kpiące: „A nie mówiłem?”.
Widać po poniedziałkowym meczu, że w kibicach nie ma tego rozżalenia i smutku po porażce. Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem była jakaś nadzieja, ale potem to wszystko oklapło. I kibice sami przed sobą przyznali, że wyszło tak jak się tego podskórnie spodziewali
– zauważa dziennikarz TVP Sport.
Ta niemalże samospełniająca się przepowiednia, według której Polacy zagrają mecz otwarcia, mecz o wszystko i mecz o honor, nie jest wcale oderwana od rzeczywistości czy pozbawiona emocji. Nie wyklucza też poszukiwania winnych. W tym wypadku padło na trzech piłkarzy, którzy wyszli ponad polską futbolową przeciętność i tak też się zachowują. Wygląda to tak jakby kibice chcieli ukarać Roberta Lewandowskiego, Wojciecha Szczęsnego i Grzegorza Krychowiaka za to, że sami też uważają się za wielkie gwiazdy. Choć przecież w najważniejszych meczach kadry notorycznie zawodzą i ze Słowacją też zagrali słabo lub wręcz fatalnie.
W sytuacji, gdy coraz więcej osób nie oczekuje już niczego pozytywnego po reprezentacji, tego typu postaci podwójnie się wyróżniają. Bo z jednej strony dają jeszcze odrobinę fałszywej nadziei („Słaba ta nasza reprezentacja, ale mamy najlepszego napastnika świata. Z nim może uda się coś ugrać”), a z drugiej nie chcą dobrowolnie dostosować się po powszechnego marazmu. Przed turniejem jako naturalni liderzy kadry dużo wypowiadali się o fantastycznej atmosferze i przygotowaniach, a potem na boisku zupełnie tego nie było widać. I dlatego kpiny właśnie z nich są najmocniejsze. Pozostaje natomiast wciąż nierozstrzygnięte pytanie, czy taki stan rzeczy utrzyma się w najbliższych latach:
Może nagle się okaże, że z reprezentacji Polski zupełnie zeszła presja, bo nikt w nich nie wierzy. I bez poczucia tego odgórnego ciśnienia zacznie w końcu grać w piłkę. Zobaczymy. Ta atmosfera wokół kadry wyraźnie się zmieniła, ale jestem ciekaw, czy ten realizm się utrzyma na dłużej. I wtedy więcej osób będzie w stanie na chłodno ocenić potencjał naszej reprezentacji przy okazji kolejnych turniejów. Czas pokaże
– kończy Piotr Kamieniecki z redakcji TVP Sport.