Dla jednych jest horrorowym odpowiednikiem Quentina Tarantino, odważnym i bezkompromisowym twórcą, inteligentnie łączącym w jedną całość dziesiątki swoich inspiracji. Dla innych diabłem wcielonym i hałaśliwym kaszaniarzem, kręcącym tanie exploitation.
A prawda jak zawsze leży gdzieś po środku... Oprócz robienia swoich pokręconych horrorów, Rob Zombie także śpiewa (i jego utwory, naturalnie wraz z wyreżyserowanymi przez siebie teledyskami, ozdabiają ten tekst), pisze, rysuje, projektuje, produkuje swoje dziełka i zajmuje się praktycznie całą częścią artystyczną swoich projektów, a kiedy nie robi czegoś sam - to powierza to zaufanym kolegom, których trzyma się kurczowo. Stąd też, niezależnie czego się Rob nie dotknie, nie da rady nie rozpoznać jego charakterystycznego stylu, opierającego się na krwawej makabresce, przerysowanej wręcz dawce przemocy i licznym zapożyczeniom z filmowej, niekoniecznie horrorowej, klasyki.
Biografii pana Zombie znajdziecie w sieci masę, więc pozwólcie, że pominę historie o tym, jak to Robert Cummings stał się tym straszącym z okładek płyt brodaczem. Zresztą cały image wokół Roba to również element bardzo ładnie łączący się z charakterem jego projektów - jest strasznie i groteskowo, choć nie do końca na serio.
Bo Rob Zombie jako reżyser nigdy nie traktował swojej twórczości zbyt serio - za bardzo był zajęty zabawą horrorową konwencją i gatunkowymi kliszami, które eksploatował świadomie i z rozmysłem, ocierając niemal o pastisz. Tak było choćby w jego debiutanckim filmie, Domie 1000 Trupów, który zapożyczał ramy fabuły z klasyków pokroju Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną, ale do całego sosu dodawał serię psychodelicznych, przerażających sekwencji o wielu walorach wizualnych. Im dłużej trwał film, tym historia coraz bardziej rwała się w strzępy, ustępując pola teledyskowej formie wieńczących film scen, które nie do końca mają sens z punktu widzenia logiki, ale doskonale się komponują z sztampowym początkiem, płynnie wprowadzając w świat rodem z sennego koszmaru.
Dom 1000 Trupów okazał się sukcesem i dziś ma status kultowej pozycji dla fanów horrorów - nic więc dziwnego, że niedługo potem pojawił się sequel - Bękarty Diabła. Tym razem fanów pierwszego filmu czekała niezłą niespodzianka, bo konwencja została wywrócona do góry nogami - Bękartom bliżej bowiem do klasycznych pozycji kina exploitation w rodzaju Ostatniego domu po lewej czy I Spit on Your Grave (a jeśli nic wam te tytuły nie mówią, to przypomnijcie sobie pierwszą połowę Od Zmierzchu do Świtu Rodrigueza). Popis dali aktorzy, szczególnie Bill Moseley i Sid Haig, ale film zaskoczył publikę przede wszystkim wyjątkowo zręcznym graniem na emocjach i odczuciach widzów, co nadało niespotykanej głębi takiemu przecież z gruntu prostemu i nieskomplikowanemu filmowi, opartemu na typowym i wyświechtanym motywie krwawej zemsty.
Nic więc dziwnego, że to właśnie Rob został mianowany reżyserem planowanego remake’u najważniejszego slashera w historii kina - Halloween. I jak to zwykle bywa w przypadku porywania się na takie klasyki, zdania odnośnie efektu końcowego były mocno podzielone. I choć wersja Zombiego nie dorównuje tej Carpentera, to pochwalić trzeba autora Domu 1000 Trupów, że zwyczajnie nie chciał robić jeszcze raz tego samego (co zresztą też spotkało się z aprobatą samego mistrza). Jego Halloween odkrywa karty w kwestii genezy Michaela Myersa, dotyka w pewnym stopniu psychoanalizy umysłu tego jednego z najsłynniejszych filmowych morderców, ale też nie bawi w subtelności, kiedy przychodzi mu chwycić za nóż - film jest bowiem brutalny i bezkompromisowy w tym względzie. I choć może nie jest to najlepsza perspektywa, z jakiej można spojrzeć na Myersa (bo akcentowanie jego relacji z matką czy ukazanie go jako wielkiego, silnego chłopa bardziej by pasowało do np. Jasona Voorheesa), to w ramach stylistyki krwawego exploitation, w jakiej porusza się Zombie, film się jak najbardziej sprawdza.
Za sequel do owego remake’u miał odpowiadać już ktoś inny, ale Rob nie chciał, by popsuto mu jego wizję Halloween i powalczył o możliwość pracy również nad częścią drugą. Otrzymał ją i... nakręcił film, który z Halloween ma wspólny tylko tytuł i może obecność kultowej maski przez parę minut. Halloween 2 to absurdalna fabularnie historia pełna właściwych Zombiemu dopieszczonych wizualnie scen, które jednak specjalnie nie trzymają się kupy, podlana solidną dawką krwi i przerysowanych, odpychających bohaterów. Fani oryginału nie będą mieli tu czego szukać, ale za to fani Zombiego - jak najbardziej tak.
Halloween 2 jednak spotkał się ze spora krytyką i Rob zrobił sobie małą przerwę od kręcenia - która trwała do tego roku (nie licząc animowanego, acz wartego polecenia The Haunted World of El Superbeasto na podstawie jego własnego komiksu), kiedy na ekrany amerykańskich kin wyszedł film Lords of Salem. Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że film nie trafił do dystrybucji kinowej w Europie (i trafił od razu na DVD, ale nie do dystrybucji cyfrowej, przynajmniej póki co), jednak po obejrzeniu sprowadzonego z Wielkiej Brytanii DVD, przestało mnie to dziwić. Jest to bowiem film bardzo dziwny, nawet jak na pokręconą wyobraźnię Roba. Akcja rozwija się bardzo powoli, brakuje szybkich i dynamicznych cięć, jakie do tej pory były charakterystyczne dla tego reżysera, raczej dominuje powolne snucie się kamery po planie lub kadry całkiem statyczne. To wszystko buduje aurę niepokoju, którą dopełniają bardzo plastyczne sceny pełne satanistycznej i okultystycznej symboliki. Lords of Salem w zasadzie nie ma klasycznej filmowej struktury, brak też klasycznego protagonisty, a całość wydaje się być zbiorem najstraszniejszych i najbardziej przerażających wizji, jakie wykiełkowały w głowie Roba Zombie, inspirowanych jak zawsze cała plejadą innych dzieł, od efektów pracy Kubricka po Fulciego. To film bardzo oryginalny, nawiązujący trochę do psychodelicznego kina satanistycznego (pamiętacie wizje z pszczołami z Egzorcysty 2?) rodem z lat 70-tych, ale przerabiający ten temat na nowo, w dopieszczonej wizualnie i dźwiękowo formie.
Jednocześnie, obok filmu, premierę ma nowy długogrający krążek Roba Zombie, Venomous Rat Regeneration Vendor. I jest to pozycja obowiązkowa dla fanów tego pana, bowiem zawiera wszystko to co charakterystyczne w jego muzyce. Jak zwykle, utwory są dosyć agresywne, ale luźne i lekkie w odbiorze, trzymając się jednak ogólnej konwencji, jaką Zombie zarysował jeszcze grając pod szyldem White Zombie. Bo choć na fotosach promocyjnych zwykle widzimy coś na kształt groteskowych muzyków z zespołów pokroju Cradle of Filth czy Dimmu Borgir, Rob ma do siebie więcej dystansu i zamiast udawać ambitnego artystę z pretensjami do tworzenia wiekopomnych dzieł, doskonale się bawi kreując ten swój rockowy, kolorowy, horrorowy cyrk, któremu bliżej do Rocky Horror Picture Show czy Rodziny Addamsów niż tych wszystkich pretensjonalnych wykonawców, usiłujących nadać jakieś znaczenie wypluwanym z prędkością karabinu maszynowego riffom. Zresztą, tytuły utworów w stylu Teenage Nosferatu Pussy czy Ging Gang Gong De Do Gong De Laga Raga mówią same za siebie. Rob nie odkrywa na Venomous Rat Regeneration Vendor nic nowego, ani nie dodaje nic ciekawego do swojego repertuaru, ale płyta trzyma tez równy wysoki poziom i po takiej przerwie, jest prawdziwą gratką dla wyposzczonych fanów.
Zawsze podziwiałem takich artystów jak Zombie. Umówmy się, nikt tu się nie oszukuje, że robi on wielkie, ambitne kino - nie, to typowe filmowe śmieci, zrozumiałe pewnie głównie dla grupy oddanych fanów i to samo tyczy się jego muzyki. Ale nie da się ukryć, że dają one sporo radości całkiem sporej ilości osób, zainteresowanych takimi klimatami, a co więcej, widać, że dają też frajdę samemu twórcy. Rob nie przejmuje się aktualnymi modami, nie ma dla niego znaczenia czy jego film jest wystarczająco grzeczny dla dystrybucji kinowej lub czy przypadkiem kogoś nie obrazi czy rozgniewa - robi to, na co ma ochotę i co mu się podoba. I to jest postawa godna naśladowania, a kiedy idzie za nią pasja, talent i erudycja, to mamy do czynienia z kimś zdecydowanie wyróżniającym się z tłumu przeciętniaków. I czego by nie mówić o Robie Zombie - wyróżniać udaje mu się doskonale.