Mam już za sobą spotkanie z 4. odcinkiem serialu Rojst od Showmaksa i nie mam wątpliwości, że twórcy rozbili bank.
Uwaga, w tekście pojawiają się spoilery!
Do seriali, które przed premierą wzbudzają przesadnie pozytywne emocje, podchodzę jak do jeża. Wiem, że dobry marketing nie oznacza od razu dobrej produkcji, chociaż czasem ta zła promocja bywa zapowiedzią jeszcze gorszego dzieła. W tym wypadku mieliśmy do czynienia ze spektakularnym startem w wykonaniu Moniki Brodki i naprawdę klimatycznego zwiastuna. I ostatecznie okazało się, że kampania była adekwatna.
Rojst jest bowiem wyjątkowo udany.
Nawet w porównaniu do produkcji Kruk. Szepty słychać po zmroku Rojst wypada bardzo dobrze. Nie chcę wyrokować, czy jest lepszy, bo przed nami pierwszy finałowy odcinek, ale klimatem wykreowanej prowincji i ciężarem emocjonalnym poruszanych tam spraw obie produkcje grają w pierwszej serialowej lidze.
4. odcinek serialu nie wprowadza nowych elementów do serii, ale powoli zaczyna łączyć wątki i rozwiązywać zagadki. Chociaż nie przepadam za retrospekcjami, ta o młodych bohaterach, pierwszej miłości i dyskotece jest fenomenalna. Przenosi ciężar relacjonowania tej sprawy z bohaterów, którzy musieliby między sobą wymienić uwagi, na osobistą historię dwojga młodych ludzi. Dostajemy więc w twarz całym bagażem emocjonalnym ich relacji, ale również przemocą, jakiej doświadczają. To o tyle trafne zagranie, że gdy Witold Wanycz poznaje tę historię, my poznajemy ją razem z nim. A to oznacza, że dokładnie wiemy, co czuje, jakie myśli kołaczą się w jego głowie.
Rojst nie epatuje minionym systemem.
To jest bardzo interesujące, jak przedmiotowo potraktowano PRL i wszystko, co się z nim łączy. Z jednej strony wygląda on jak zaledwie tło do opowiedzenia historii, a z drugiej jasno widać, że w tej opowieści to tło jest przyczyną wielu przeszkód i trudności dla bohaterów. Są to problemy inne niż te dzisiejsze i dla kogoś, kto nie jest zaznajomiony z realiami, może się wydać bardzo interesujące.
A jednak sercem tego świata jest poczucie zagrożenia, zaszczucia i beznadziei. Żaden z bohaterów nie może być pewien swojego losu. Widać to nie tylko po losach Piotra Zarzyckiego, który nie może uciec przed swoim ojcem, przed niezbyt udanym małżeństwem, nie może spełnić się w pracy. Z kolei Wanyczowi może się rozsypać mozolnie budowany plan przyszłości; wystarczy tylko chwila, jeden niewłaściwy ruch. 4. odcinek dobitnie to pokazuje, gdy starszy dziennikarz zdaje sobie sprawę, w jak paskudne bagno wdepnął. Jeśli nie uda mu się uciec teraz, to nigdy tego nie zrobi.
A jednak nie ucieka.
Gdy tak patrzę na ten odziany w historyczne szaty serial, widzę jasno, że jest w Polsce wyjątkowo potrzebny. Opowiada doskonałą historię, świetnie operuje napięciem i ma dobrą obsadę (chociaż grającą czasem zbyt sztucznie, sztywno i teatralnie - widać to zazwyczaj przy postaciach tła). Dodatkowo potrafi skorzystać z przeszłości i nie rozliczać jej na każdym kroku, ale też i nie pudrować. Rojst ma niezły kręgosłup fabularny, który błyszczy tak mocno właśnie dzięki czasom, w których został umieszczony.
Mam szczerą nadzieję, że ta jaskółka jednak wróży wiosnę i zobaczymy znacznie więcej takich produkcji.