„Jak wybrać kobietę, nie dotykając jej”? „Rolnik szuka żony” z misyjnego programu stał się festiwalem żenady
Z popularnymi formatami już tak chyba jest: po którymś z kolei sezonie pewna formuła po prostu się wyczerpuje, a kolejne odsłony zamiast dostarczać rozrywki, przypominają reanimację trupa. Nie inaczej stało się z programem „Rolnik szuka żony”, jednym z największych hitów TVP, którego 7. edycja dobiegła końca.
„Rolnik szuka żony” to od lat jeden z najpopularniejszych programów Telewizji Polskiej (oparty na australijskim formacie „The Farmer Wants a Wife”), w którym widzowie śledzą starania tytułowych rolników i rolniczek, by odnaleźć swoją drugą połówkę. I choć jeszcze jakiś czas temu show dostarczało nie tylko rozrywki, ale i faktycznych wzruszeń, a kojarzone w programie pary często trafiały na ślubny kobierzec, to od paru edycji poziom „Rolnika” obniża loty. W czym tkwi problem?
Drama zamiast misji
Jeszcze do niedawna program „Rolnik szuka żony” kojarzył się z tym wszystkim, czego od publicznego nadawcy byśmy oczekiwali: doskonale łączył rozrywkę z pewnego rodzaju „misyjnością” i dzięki temu pozytywnie wyróżniał się na tle innych tego typu formatów (takich jak chociażby kompletnie nietrafiony „Ślub od pierwszego wejrzenia” spod szyldu TVN czy totalnie cringe'owe „Chłopaki do wzięcia” Polsatu). Niestety, ale z edycji na edycję „Rolnik...” przestaje dostarczać pozytywnych (choć nie zawsze zwieńczonych happy endem) historii o zwykłych ludziach poszukujących miłości, a staje się festiwalem dramy i sensacji.
- Czytaj też: „Rolnik szuka żony” po raz siódmy
To było widać już w poprzedniej edycji, gdy cała Polska była chcąc nie chcąc świadkiem ostrej (i pełnej wulgaryzmów) wymiany zdań między uczestnikami (słynna awantura Marleny z Sewerynem). I choć w 7. edycji twórcy oszczędzili widzom burzliwych (choć zapewne podbijających, ku uciesze Jacka Kurskiego, oglądalność) kłótni na antenie, nie zabrakło momentów, w których z czysto ludzkiej przyzwoitości miałam ochotę po prostu wyłączyć telewizor.
Jednym z takich przykrych momentów była sytuacja, w której producenci pokazali publicznie łzy (a właściwie potok łez) jednego z uczestników po tym, jak dowiedział się o rezygnacji z programu jednej z potencjalnych kandydatek na tytułową żonę. Zamiast zostawić mu w tej niekomfortowej sytuacji odrobinę przestrzeni, natrętny operator robił zoomy na przeżywającego odrzucenie mężczyznę, serwując widzom naprawdę przykry widok (serio, to wyglądało jak atak paniki, a nie symboliczne otarcie oka chusteczką).
Innym przykładem był budzący kontrowersje od samego początku 66-letni Józef (vel. Josef Heynckes — tylko obczajcie jego zdjęcia, podobieństwo do niemieckiego trenera jest uderzające), najstarszy uczestnik 7. edycji. Doprawdy, nie mam pojęcia, czy twórcy programu są tak naiwni, że naprawdę uwierzyli, że dobiegającemu 70-tki, ekscentrycznemu na wielu poziomach wdowcowi uda znaleźć się w „Rolniku...” miłość, czy przeciwnie — są aż tak cyniczni, że zaangażowali do show tego człowieka „dla beki”, jako formę pewnego kontrastu czy wręcz egzotyki w porównaniu do reszty uczestników. I szczerze mówiąc, nie wiem, która opcja jest gorsza.
Atmosfera jak na stypie: o poziomie 7. edycji „Rolnik szuka żony” świadczy jego finał
Chyba nie muszę dodawać, że ani płaczliwy Dawid, ani chętny do obmacywania kandydatek (uwaga cytat: „Jak wybrać kobietę, bez dotykania jej?”) Józef nie zakończyli programu z sukcesem: wszystkie kandydatki odjechały z ich gospodarstw, zanim doszło do rewizyty. Podobnie zresztą zakończył się wątek „króla czereśni” (pozdro dla kumatych) Macieja (ten chłopak świetnie rokował, ale przy bliższym poznaniu tracił w oczach nie tylko widzów, ale i „konkurujących” o jego względy dziewczyn) i Magdaleny, jedynej kobiety wśród uczestniczek, która musiała pognać z gospodarstwa wszystkich trzech kandydatów i ponownie wrócić do wertowania nadesłanych listów (jak się okazało, z sukcesem — w ten sposób poznała innego rolnika, z którym wiąże poważniejsze plany).
Jedynym spośród całej piątki uczestnikiem, który podczas niedzielnego finału miał powody do radości, był Paweł (na zdjęciu poniżej trzeci od lewej). Tylko jemu udało się nie tylko nie pokłócić z zaproszonymi na gospodarstwo dziewczynami, ale i nawiązać bliższą więź, która być może z czasem zaowocuje czymś poważniejszym.
Być może to dlatego wczorajszy finał 7. edycji „Rolnik szuka żony” upłynął raczej w atmosferze stypy, niż wesela — i nie pomogły tu nawet promienne uśmiechy prowadzącej program TVP Marty Manowskiej.
Czy obejrzę 8. edycję programu? Pewnie tak, bo „Rolnik szuka żony” to nadal dobra forma lekkiej rozrywki na niedzielny wieczór. Liczę jednak, że twórcy uważniej przeanalizują nadsyłane do show zgłoszenia i zamiast kolejnych skandali, zaoferują widzom to, przez co narodził się fenomen „Rolnika”: szczerość i prostotę.