REKLAMA

Nawet reżyser filmu „Han Solo. Gwiezdne wojny – historie” przyznaje, że Hollywood zaczyna przesadzać z nostalgią

Minął już rok od premiery filmu „Han Solo. Gwiezdne wojny – historie” i z tej okazji reżyser, Ron Howard, zreflektował się nad finansową klapą obrazu, zwracając uwagę między innymi na przesyt nostalgii, która zaczyna wylewać się z kinowych ekranów.

kung fury nostalgia filmy
REKLAMA
REKLAMA

Oczywiście Ron Howard jest zadowolony ze swojego dzieła. Jest on sprawnym rzemieślnikiem i trudno uwierzyć, by wypuścił w świat kompletnie nieudane widowisko. Zresztą pod względem formalnym trudno jest cokolwiek zarzucić filmowi o przygodach młodego Hana Solo. Wartka akcja, klarownie rozpisana fabuła łącząca widowiskowe sekwencje z elementami kina nowej przygody oraz świetny Alden Ehrenreich jako młodsza wersja Harrisona Forda, który wypadł naprawdę przekonująco, złożyły się na przyjemny w obyciu wakacyjny blockbuster.

Który jednak, nieoczekiwanie i pierwszy raz w historii serii Star Wars, stał się finansową katastrofą. Jego budżet sięgał bowiem aż 300 mln dolarów. Disney był tak pewny, że film z łatwością zwróci tę kwotę, że nie bał się zainwestować w jego produkcję i dokrętki ogromnych pieniędzy. Jednak się przeliczył. Globalne „Han Solo. Gwiezdne wojny – historie” zarobił niecałe 400 mln dol. Jest to najgorszy wynik z całej serii, przy okazji przynosząc firmie straty rzędu 50-60 mln dol.

Film zarobił bardzo dużo, ale nie tyle by sprostać oczekiwaniom (…) Jestem bardzo zadowolony z tego, jak wyszedł nam ten film. Wspaniale zareagowała na niego publiczność, czego zresztą byłem świadkiem – mówi Ron Howard.

Na czym więc polegała klapa filmu? Sam reżyser stwierdza, że powodem może być usilna chęć grania na nostalgii.

Może kolejne cofanie się i jeszcze jedno origin story ukochanego bohatera nie było tym, czego oczekiwali fani – zastanawia się Howard.

I tu na pewno ma sporo racji. Cała nowa seria filmów Star Wars bardzo powoli posuwała się do przodu pomimo faktu, że niemalże co rok serwowała fanom kolejne filmy. Zamiast skupić się na rozwijaniu uniwersum, Disney wolał się cofać i recyklingować stare i znane postaci. Wierząc, że oddani fani serii się na nie rzucą. Jak widać się nie rzucili.

Pojawia się przy tym pytanie, czy przypadkiem nie doszliśmy do punktu przesytu nostalgią?

Powoli szał na lata 80. dochodzi do szczytowego punktu. Chyba jeszcze nigdy tylu ludzi nie patrzyło z nostalgią i fascynacją na czasy, których nie pamiętają. Po fali synthwave’u, krótkim fenomenie „Kung Fury” oraz fascynacji „Stranger Things” powoli docieramy do momentu, w którym barwna dekada jaskrawych barw i kiczowatych obrazków nie ma takiego wzięcia, jak jeszcze do niedawna.

Zaczynamy za to wkraczać w erę sentymentów za latami 90. Powrót na szczyty popularności serialu „Przyjaciele” dzięki Netfliksowi, a także m.in. ponowne puszczanie oka w stronę boysbandów to tylko niektóre dowody na taki stan rzeczy. Jasnym jest, że najlepiej i najłatwiej sprzedaje się ludziom to, co już znają, albo przynajmniej darzą sentymentem. Nie pamiętam jednak, czy była kiedykolwiek era, tak bardzo wspominająca poprzednie dekady. Chwilami nawet bardziej zapatrzona w przeszłość niż w przyszłość czy teraźniejszość.

Czy podskórnie czujemy, że coraz bardziej technokratyczny i skomplikowany świat staje się dla nas obcy i trzyma nas na dystans?

Czy może wynika to bardziej z rozczarowania, np. dzisiejszymi filmami i muzyką? Gdzie ten nowy „Ojciec chrzestny” albo „Thriller” Michaela Jacksona?

Faktem jest, że na sentymentach można zbić bardzo dobry i względnie łatwy biznes. Nie ma nic trudniejszego niż wymyślenie oryginalnego pomysłu na fabułę czy piosenkę, która stałaby się nowym klasykiem dla całego pokolenia. Trudno się więc dziwić Disneyowi, który zarabia krocie na kolejnych aktorskich remakach swoich animacji. I choć powoli także i to gniazdko zaczyna stawać się niepewne („Dumbo” najprawdopodobniej przyniesie studiu straty), to sukces „Aladyna” (pomimo słabych opinii) udowadnia, że potencjał nadal jest. Choć powoli dobiega końca.

Disney „przerobił” już prawie wszystkie swoje najbardziej kultowe animacje. Przed nami właściwie jedynie „Król lew”, czyli animowany remake... animacji. Raczej wątpię by ich kolejne, mniej znane tytuły, zdołały stać się równie wielkimi kasowymi przebojami. Ale co dalej? Czy za 15 lat Disney postanowi na spółkę z Pixarem stworzyć remaki w CGI swoich aktorskich remaków animacji? Szczerze mówiąc nie zdziwiłbym się.

Na naszej nostalgii próbują też zarobić wytwórnie produkujące filmy o gwiazdach pop. Po wielkim sukcesie „Bohemian Rhapsody”, czeka nas „Rocketman” o życiu Eltona Johna, a jego reżyser wyznaje, że chętnie zrobiłby też film o Madonnie.

Wszystko to jednak efekt chwilowy. Ewidentne zmęczenie widowni kolejnymi odcinakami „Gwiezdnych wojen” dobitnie pokazuje, że nawet najsilniejszą markę można stosunkowo szybko zepchnąć z piedestału

REKLAMA

Najgorsze jest jednak to, że Hollywood jest najbardziej kreatywne w wymyślaniu tego, jak sprzedawać ludziom stare pomysły.

Gdyby poświęcili tę samą energię na wymyślenie oryginalnych pomysłów, to branża filmowa nie musiałaby się aż tak bardzo obawiać streamingu i produkcji telewizyjnych, w których to obecnie królują najbardziej interesujące i angażujące widza treści.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA