Na tle filmów traktujących o rasizmie i niewolnictwie "Roots" jest całkiem niezłą produkcją i przy tym udanym remake'em najchętniej oglądanego w historii telewizji miniserialu, który swoją premerę miał blisko 40 lat temu, bo w 1977 roku. Odświeżona historia Afrykańczka o imieniu Kunta Kinte ciekawi, emocjonuje oraz - po raz kolejny - zadaje pytanie o ludzkie bestialstwo i niemoc.
Tegoroczne "Roots", czyli inaczej "Korzenie" to odwzorowanie popularnej w latach 70. historii, choć nie jeden do jednego. Mamy znanych już nam bohaterów, których zagrali tym razem inni aktorzy i z grubsza tę samą opowieść. Ta jednak różni się w pewien sposób od pierwowzoru. Losy Kunta Kinte, młodego chłopaka, którego marzenia i ambicje odeszły w niepamięć w ciągu jednego dnia, są wycinkiem historii, jaka w XVIII wieku przyczynila się do podziałów międzyludzkich, nie tylko pomiędzy białymi i czarnymi, ale także pomiędzy ludźmi jednego koloru skóry.
Jest rok 1750. Jesteśmy w Afryce nad rzeką Gambia.
Przyszły ojciec Kunta Kinte wchodzi w konflikt z jednym z mężczyzn, który zamiast służyć królowi, przechwytuje czarnoskórych czyniąc z nich niewolników gotowych na sprzedaż. Lata później, kiedy Kunta Kinte jest zdrowym, dorosłym i przystojnym mężczyzną, służącym w gwardii królewskiej, jego los nagle się odmieni. Z wolnego chłopaka, który marzył o miłości i studiowaniu staje się niewolnikiem, skazanym na łaskę i niełaskę silniejszych białych. Kunta Kinte pada ofiarą zemsty. Młody mężczyzna zostanie schwytany i przewieziony statkiem wraz z innymi Gambijczykami do Stanów Zjednoczonych.
Odtąd jego jednymi towarzyszami będą ból, cierpienie i łańcuchy.
Interesująca jest narracja "Roots", a także relacje między bohaterami, które choć czasem wydają się podkoloryzowane, pokazują ciekawy przekrój społeczny Stanów Zjednoczonych XVIII wieku. Jeśliby porównać "Roots" ze "Zniewolonym..." ta druga opowieść wypada nieco bardziej interesująco, a trzeba pamiętać, że obie historie powstały na podstawie książek amerykańskich autorów ("Korzenie" napisał Alex Haley, potomek Kunta Kinte) i mają potwierdzenie w faktach. Nowe "Roots", a przynajmniej pierwszy odcinek miniserialu, trwający ponad półtorej godziny, to jednak kawałek interesującej historii. Historii, która jest brutalna, pełna przemocy, nienawiści i niezrozumienia. I te emocje widzowie czują na ekranie. Choć część z nich to ograne chwyty, trudno jednak nie współodczuwać wraz z głównymi bohaterami.
Miniserial przykuwa wzrok, podejmuje wciąż żywo interesujący problem, choć z pewnością "Korzeniom" z 2016 roku nie uda się zdobyć takiej sławy jak jego poprzednikowi z lat 70. Nie szkodzi. Nowe "Roots" to dobry tytuł, który obroni się na wielu płaszczynach - zarówno aktorstwo, jak i ujęcia są na wysokim poziomie. Oglądając tę produkcję nie ma się poczucia, że "Roots" powstało niepotrzebnie i jest zwykłą kopią.