Sacred Games od Netfliksa to Narcos bez Escobara, a ten zły to taki Moriarty, ale bez Sherlocka
Moje obawy okazały się uzasadnione. Sacred Games, czyli nowy serial serwisu Netflix prosto z Indii, jest odpowiedzią na Narcos. Nie ma jednak uroku oryginału. Niezłemu antagoniście z kompleksem boga zabrakło godnego przeciwnika, a barierę kulturową naprawdę trudno przełamać.
OCENA
Netflix inwestuje w seriale na całym świecie. Do produkcji anglojęzycznych dołączają kolejne seriale z Europy, ale platforma patrzy też w znacznie bardziej egzotyczne (z naszego punktu widzenia) regiony. Po sukcesie Narcos przyszła kolej na Sacred Games, czyli pierwszą indyjską produkcję z cyklu Netflix Originals, zbudowaną na podobnym schemacie co opowieść o Pablo Escobarze.
Nie przeczę, że do seansu zbierałem się jak pies do jeża. Nie jestem fanem indyjskiego kina. W dodatku książka o tym samym tytule, której serial jest adaptacją, została ciepło oceniona przez krytyków, ale wydawcom przyniosła spore straty finansowe. Serial nie był też specjalne reklamowany przez Netfliksa w naszym regionie i nie dostał nawet polskiego lektora.
Sacred Games to nie kolejna bollywoodzka produkcja, ale to niewielka pociecha.
Aktor wcielający się w protagonistę jest gwiazdą Bollywood, co rodziło pewne obawy, ale bohaterowie (na szczęście) nie rzucają wszystkiego co kwadrans, żeby tańczyć i śpiewać. Sacred Games to rasowy serial kryminalny. Niestety pełen sprzeczności. Nie pozwala tak prosto zatopić się w fabule widzowi z Europy, jak wspomniane wcześniej Narcos, chociaż intryga wygląda z początku jak żywcem wzięta z amerykańskiego kina akcji.
Serial rozpoczyna ujęcie na zakrwawionego martwego psa. Dowiadujemy się też, że Bóg ma ludzkość w… głębokim poważaniu. Motywy przewodnie kolejnych odcinków są jednak ściśle związane z miejscem akcji, którym jest Mumbaj i lokalnymi problemami na tle religijnym. Twórcy starają się też ewidentnie grać na tych samych strunach, co produkcja o bossie z Kolumbii. Serial toczy się w dwóch przeplatających się na ekranie liniach czasowych i ma narratora.
Co ciekawe, ujęcia dla każdej z nich kręciło dwóch różnych reżyserów.
We współczesności fabuła skupia się na Sartaju Singhu, młodym policjancie bez sukcesów. Nie tylko od lat nie rozwiązał żadnej sprawy, ale opuściła go żona, a funkcjonować może jedynie dzięki lekom. W dodatku w momencie gdy go poznajemy, zostaje wplątany w brudną grę, a dowództwo zmusza go, by złożył fałszywe zeznania, by kryć kolegę po fachu, który z zimną krwią zastrzelił nastolatka.
Z głównym bohaterem niespodziewanie kontaktuje się jednak Ganesh Gaitonde - gangster, który ostatnie kilkanaście lat spędził w ukryciu. Wcześniej był postrachem całego miasta, więc jego wypłynięciem na światło dzienne zainteresowały się rozmaite służby. Widzowie śledzą więc nie tylko próby schwytania i zrozumienia motywów Ganesha, ale też jego drogę na szczyt półświatka.
Gaitonde to najciekawsza postać w całym serialu od Netfliksa.
Tak jak największą gwiazdą Narcos był Pablo, tak retrospekcje pokazujące losy Ganesha są najciekawszą częścią Sacred Games. By skojarzenie z produkcją o wojnie z narkotykami w Kolumbii było jeszcze silniejsze, pojawiają się nawet archiwalne wstawki z nagrań wideo z dawnych lat. Inspiracja poszła chyba w tym aspekcie nieco za daleko, no ale oba seriale wydaje Netflix.
Łotrowi z Sacred Games bliżej jednak do Kingpina z Daredevila i Moriarty’ego z Sherlocka niż do Escobara. Zostawił bohaterom we współczesności łamiącą głowę zagadkę do rozwiązania, strasząc stróżów prawa i swoich byłych współpracowników apokalipsą. Rozpoczęła się gra z czasem, a nagle na jaw wychodzą brudy ukrywane przez lata w klasowym indyjskim społeczeństwie.
Sacred Games jest przez to mało przystępny dla widza z Europy.
Netflix kręci seriale na całym świecie, ale kieruje je do globalnej publiki. Liczy na to, że zdobędą widzów nie tylko na rodzimych rynkach. Udało się to przy okazji Narcos. Losy Escobara i jego następców - oraz śledzących ich amerykańskich agentów - ekscytowały cały świat. Osadzony w Kolumbii serial starał się jednak tłumaczyć lokalny folklor. Przybliżał go, wyjaśniał.
W indyjskiej produkcji tego aspektu zabrakło. Sacred Games pokazuje nam świat, który jest bardzo odległy od tego, który znamy. W dodatku rzuca widzów od razu na głęboką wodę. Ponieważ nigdy nie poświęcałem czasu na zbadanie, jak wyglądają realia życia w Indiach, przez większą część seansu byłem zagubiony. Nie wszystko dało się wywnioskować z kontekstu, często musiałem ponownie oglądać te same sceny.
Sacred Games nie sposób jednak nazwać produkcją obiektywnie złą.
Chociaż skojarzenia z Narcos nasuwają się same, a jednocześnie tym razem Netflix nie rzucił haczykiem w widza tak celnie, jak ostatnio, to i tak obejrzałem w weekend cały pierwszy sezon. I byłem wściekły, gdy się pod koniec okazało, że to nie jest zamknięta historia, a nie ma pewności, że kontynuacja się ukaże.
Adaptacja pokrywa zaledwie ćwierć treści książki, na której bazuje. Trzymam teraz kciuki, by Netflix zdecydował się na kolejne sezony. Żałuję przy tym cały czas, że twórcy Sacred Games nie pomyśleli o widzach spoza Indii i nie poświęcili nieco czasu na lepsze wyjaśnienie mechanizmów rządzących serialowym światem.
Zabrakło też nieco głębi głównemu bohaterowi. Tak jak Ganesh Gaitonde jest napisany świetnie, tak Sartaj Singh to nie Steve Murphy, Javier Pena ani Sherlock. Na szczęście sytuację ratowali ciekawi bohaterowie poboczni oraz specyficzne poczucie humoru, balansujące bardzo często na granicy pastiszu.