Sebastian Fabijański uprawia tak egocentryczny rap, że trudno dotrwać do końca jego opowieści
Debiutancka płyta Sebastiana Fabijańskiego to prawdziwy festiwal. Festiwal ego autora, głównego bohatera wszystkich piosenek na tym albumie. Dawno nie słyszałam tak egocentrycznej rapowej płyty. Trudno przez to przebrnąć do końca. Trudno powstrzymać się od zadania pytania: po co to wszystko?
Dla tych, którzy przez ostatnie kilka lat nie śledzili polskiego kina – Sebastian Fabijański to utalentowany aktor, najczęściej kojarzony z filmów Patryka Vegi. Oprócz tego ma na koncie między innymi role w epopei „Kamerdyner” czy serialu „Ultraviolet”. Fabijański od jakiegoś czasu głośno mówił o tym, że rapuje od lat, aż w końcu wziął się za nagranie debiutanckiego albumu. Album ten wydała w miniony piątek wytwórnia Asfalt Records.
Kilka tygodni później, po przesłuchaniu całego albumu Fabijańskiego, zatytułowanego „Primityw”, okazuje się, że nadal nic interesującego tam nie ma.
Fabijański w międzyczasie nakręcał hajp na swój debiut, wdał się w delikatny beef z Quebonafide, wypuścił singiel, w którym skrytykował rodzimy show-biznes, w social mediach wytykał niepodobające mu się opinie na temat jego numerów. Ta bańka jeszcze przed premierą została nadmuchana do niebotycznych rozmiarów. W końcu – Fabijański wreszcie pokazał to, nad czym tak pilnie pracował.
Na albumie „Primityw” Fabijański przeczy samemu sobie.
Z jednej strony odgraża się, że jest outsiderem, „jako z wyboru wyklęty” nie uczestniczy w show-bizie, z drugiej przecież właśnie w nim funkcjonuje. A co pokazała promocja debiutanckiej płyty, coraz lepiej się w nim odnajduje. Mówi o oczekiwaniach, które ludzie mają w stosunku do niego, tymczasem mam wrażenie, że większość z nich to jego własne oczekiwania. W tekście do Potwora przyznaje, że jest narcyzem i egoistą. Tego akurat nie da się ukryć. Nie wychodząc jednak dalej poza swoją bańkę, Fabijański nie daje sobie szansy na rozszerzenie tej opowieści. Choćby o jakiekolwiek obserwacje, próbę opisania jakichś problemów widzianych w otaczającej go rzeczywistości, o ciekawych czy ważkich tematach nie wspominając.
Fabijański mierzy wysoko – „Jestem Konradem, cierpię katusze za miliony wzruszeń” – nawija w kawałku Synteza.
Nie bardzo wiadomo, czy uważa się za Konrada polskiego rapu, czy Konrada polskiego show-biznesu? Romantyczne inklinacje w poezji Fabijańskiego nie robią zbyt wielkiego wrażenia. Tym bardziej, że pojawiają się w kawałku, który próbuje być językowo efekciarski, a jest po prostu słabą popisówką.
Jako takie raperskie skille i całkiem niezłe bity to za mało, by uznać debiut Fabijańskiego za sukces. Z takimi możliwościami i środkami aktor-raper mógł stworzyć materiał zdecydowanie bardziej godny uwagi. Fabijański jednak zdaje się uważać, że w rapie chodzi tylko o nieustanny bragging, przeplatany czasem gorzkimi refleksjami na własny temat. Ja, ja, zawsze i wszędzie ja. Tylko ileż można słuchać w kółko o tym samym?