REKLAMA

Seriale mają coraz krótsze odcinki i sezony. Wbrew pozorom to świetna wiadomość dla twórców i widzów

Większość użytkowników serwisów VOD zgodzi się ze stwierdzeniem, że żyjemy w złotej epoce seriali. Ale czym właściwie jest typowa produkcja wieloodcinkowa Netfliksa czy HBO? Minęły czasy telewizyjnej standaryzacji - długość i liczba odcinków w sezonie robią się coraz krótsze. Ale czy to źle?

seriale długość sezonu
REKLAMA
REKLAMA

Historycy będą zapewne wskazywać dwa najważniejsze wydarzenia, które odmieniły sposób, w jaki patrzymy na seriale. Pierwszym będą narodziny takich produkcji jak „Gra o tron” czy „Breaking Bad”, które ugruntowały w powszechnej świadomości, że rozrywka telewizyjna nie musi być zrealizowana gorzej od kinowej. Jeszcze więcej w kwestii produkcji odmieniło wejście na rynek Netfliksa i innych platform VOD. Obecnie niełatwo jest nawet stwierdzić, które seriale zostały stworzone przez telewizje, a które stanowią dzieło serwisów streamingowych. Netflix jeszcze bardziej zamieszał w całej sprawie taktyką nazywania zarówno swoich, jak i licencjonowanych obrazów za pomocą nazwy Netflix Originals.

Długość sezonów malała w XX wieku wraz ze zmieniającą się telewizją i wzrostem znaczenia reklam. Z czasem ustalono najbardziej optymalną wersję. Dlatego jeszcze na początku nowego tysiąclecia standard był stosunkowo jasny i telewizje raczej go nie naruszały. Dłuższe produkcje fabularne liczyły zazwyczaj trzynaście odcinków, a mini-seriale miały zazwyczaj dwa 90-minutowe epizody lub trzy-cztery krótsze. Na więcej odcinków mogły liczyć sitcomy, które cieszyły się dużą popularnością, a ich czas emisji był krótszy. Dlatego większość sezonów „Przyjaciół” liczyło dwadzieścia cztery odcinki. Oczywiście zasada - im więcej widzów, tym więcej odcinków - nadal była stosowana, również w odniesieniu do produkcji fabularnych. W kolejnych latach XXI wieku stacje telewizyjne, zwłaszcza kablówki zaczęły jednak systematycznie się zmieniać.

Oglądalność seriali telewizyjnych rosła, ale wraz z nią także koszty produkcji. Udało się dorównać hollywoodzkiej jakości, ale opłacalność tego przedsięwzięcia zależała niezmiennie od popularności danego show. Mniej odcinków oznaczało więcej wolnego czasu antenowego, który można było przeznaczyć na dodatkowe reklamy lub kolejne produkcje. Zapewne nie byłoby tak olbrzymiego sukcesu platform VOD, gdyby nie zniechęcenie widzów związane z liczbą i długością bloków reklamowych.

seriale długość sezonu

Netflix pozwalał wyświetlać swoje produkcje bez żadnych przerywników, ale na samym początku trzymał się standardów obecnych w telewizji. Pierwsze dwa seriale firmy - „House of Cards” i „Hemlock Grove” liczyły w premierowym sezonie po trzynaście odcinków. Dzieło z Kevinem Spaceyem cieszyło się jednak znacznie większym zainteresowaniem mediów i widzów, więc jeszcze długo otrzymywało tyle epizodów, a „Hemlock Grove” już przy 2. serii otrzymało mniejszą liczbę odcinków. Netfliksowi nie zajęło dużo czasu, żeby zacząć eksperymentować z formatami telewizyjnymi.

Momentem przełomowym była próba zamieszania w długości odcinków podjęta przy okazji „Orange Is the New Black”.

Jedna z najbardziej docenianych produkcji Netfliksa w 2. i 3. sezonie kończyła się trwającym dziewięćdziesiąt minut odcinkiem. Coś podobnego zdarzało się wcześniej bardzo rzadko. Stacje telewizyjne raczej trzymały się stałej długości, żeby nie alienować swoich stałych widzów. Wysiedzenie półtorej godziny podczas oglądania odcinka 13-odcinkowego serialu (zwłaszcza przy coraz popularniejszym binge-watchingu) mogło się okazać dla widzów za dużym wyzwaniem. Okazało się jednak, że eksperyment skończył się sukcesem, a finałowe odcinki „Orange Is the New Black” zyskały sobie status kultowych.

W kolejnych latach coraz więcej platform streamingowych i stacji telewizyjnych decydowało się na mniej lub bardziej drobne ustępstwa od wyznaczonego wcześniej standardu. Nadal najczęściej można było spotkać komedię trwającą 20-24 minuty i 40-46 minutowy dramat, ale widać było pewną zauważalną zmianę w sposobie myślenia. Ale też częściej dostawaliśmy takie seriale jak „Godless”, które wprost zrywały z dawnymi zasadami.

Wiązało się to z większym zrozumieniem dla twórczej energii. Ograniczanie ludzkiego talentu z powodu panujących przed laty zasad nie miało sensu.

HBO, Netflix czy Hulu lubią się przedstawiać jako idealne miejsce dla oryginalnej wizji i pełnej wolności artystycznej. Do pewnego stopnia jest w tym trochę prawdy, bo praca dla telewizji wiążę się z dużą liczbą ograniczeń. Nie wszystko można pokazać i powiedzieć. Nie każdy temat zostanie przyjęty, nie każdy ma szansę na wystarczającą oglądalność, by zostawiać dla niego miejsce w 24-godzinnej ramówce. Dziwnie wyglądałyby te deklaracje, gdyby każdy serial na którejś z wymienionych platform musiał liczyć sobie mniej więcej tyle samo minut i mieć tyle samo odcinków.

Nie sposób też nie zauważyć, że na Netfliksie w ostatnich miesiącach mamy do czynienia z coraz większą różnorodnością stylów. Na platformę docelowo powstaje kilkanaście produkcji, których celem jest docieranie do konkretnej grupy odbiorców (np. horrory czy seriale o nastolatkach). Oglądalność jest ważna i nadal będzie decydującą zmienną dla większości przygotowywanych na platformach VOD produkcji. Jeszcze kilka lat temu Netflix nie bawiłby się w takie seriale jak „The Kominsky Method” czy „After Life”. Nie dałby też tyle swobody autorom antologii animacji dla dorosłych - „Miłość, śmierć i roboty”, którzy przygotowali krótkometrażowe filmy.

REKLAMA

Wszystkie wspomniane produkcje mają niestandardową liczbę i długość odcinków. Każdy miałby problemy ze znalezieniem widowni w klasycznych kablówkach czy telewizjach satelitarnych. Dlatego choć krótsze odcinki seriali i sezony z mniejszą liczbą odcinków wydają się w pierwszej chwili negatywnym zjawiskiem, to w rzeczywistości wprowadzają powiew świeżości. Inaczej by było, gdyby wszystkie produkcje miały następne sezony krótsze od poprzednich. Na szczęście nic takiego nie ma miejsca. Na każde „After Life” wciąż przypada więcej produkcji typu „Chambers”, które nadal przeważnie trzymają się zasad z początku wieku. Różnorodność to słowo klucz i przynajmniej na razie brzmi całkiem przyjemnie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA