Sherlock znów w formie, a "po trzecim ludzie przestają szukać dalej" - recenzja Spider's Web
Otwarcie czwartego sezonu Sherlocka rozczarowało wielu widzów. Na szczęście kolejny odcinek to jeden z najlepszych epizodów w historii serii. Powrót londyńskiego duo detektywów w The Lying Detective oglądałem z nieschodzącym przez półtorej godziny uśmiechem z twarzy. The game is on!

Sherlock to serial wyjątkowy, który skradł serca widzów na całym świecie. Nasza cierpliwość jest przy tym ciągle wystawiana na próbę. Na czwarty sezon czekaliśmy aż trzy lata, by dostać - zaledwie! - trzy półtoragodzinne odcinki. Nic dziwnego, że fani chcą, by każdy z nich był istnym majstersztykiem.
Pierwszy odcinek nowej serii serialu Sherlock trudno za takowy uznać.
Otwarcie sezonu nie przypominało najlepszych odcinków produkcji BBC, a pierwsze skrzypce grała w nim historia Mary Watson. Na szczęście ten epizod mamy już za sobą, a serial może powrócić na właściwe tory ukazujące relację ekscentrycznego detektywa Sherlocka Holmesa i jego przyjaciela Johna Watsona we współczesnych realiach.
Odcinek The Lying Detective - swoją drogą jakiż to świetny tytuł, w którym słówko lying, zastępujące dying z literackiego pierwowzoru, można interpretować dwojako - to powrót do korzeni. Co prawda relacja Johna i Sherlocka ucierpiała po ostatnich wydarzeniach, ale panowie starają się na jej gruzach zbudować coś nowego.
W nowym odcinku Sherlocka mogliśmy odpocząć od majaczącej się w tle konspiracji Moriarty'ego i skupić się na sprawie tygodnia.
Serial BBC ogląda mi się najlepiej, gdy pokazuje jak Sherlock i Watson rozwiązują kolejną sprawę. Taką dostaliśmy w drugim odcinku czwartej serii, aczkolwiek zgodnie z oczekiwaniami formuła uległa zmianie. Tym razem nietypowe zlecenie przyjmuje Sherlock, a dopiero w późniejszej fazie śledztwa prosi o pomoc niechętnego Watsona.
W rezultacie bohaterowie bawią się w kotka i myszkę z nowym przeciwnikiem - tak samo jak bawią się z nami przez całe półtorej godziny twórcy serialu. Czy Sherlock faktycznie wpadł na trop najbardziej przerażającego seryjnego mordercy w Anglii, czy też może wreszcie postradał do końca rozum i górę wzięły jego urojenia?
The Lying Detective nie byłby tak dobry, gdyby nie wspaniała kreacja Toby'ego Jonesa.
Nowy wróg Sherlocka - Culverton Smith - zapowiadany był jako prawdziwie oślizgły typ, na widok którego przechodzą człowieka ciarki. Oskarżony przez Sherlocka o bycie seryjnym mordercą celebryta i filantrop przedstawiony był świetnie. Czy ten charyzmatyczny, na pozór sympatyczny i wysoce ekscentryczny jegomość faktycznie może być potworem, za jakiego uważa go Sherlock?
W to byśmy uwierzyli bez wątpienia, gdyby ziarna niepewności nie zasiał fakt, że Sherlock jest w prawdziwym dołku. Nadużywając narkotyków, traci kontakt z rzeczywistością i sam pogubił się w nowej narracji. Napięcie nie opuszcza nas do samego końca epizodu, który wielokrotnie zaskakuje i to na wielu różnych płaszczyznach, czerpiąc tylko luźno z opowiadania, na którym bazuje.
Po seansie odetchnąłem z ulgą: serial wrócił na dobre tory.
Pierwszy odcinek poświęcono na godne wygaszenie wątku Mary, która od początku była postacią poboczną odciągającą światła reflektorów od obu gwiazd tej produkcji. W książkowym pierwowzorze żona Watsona zniknęła bez większego wyjaśnienia, a tutaj jej nieobecność została w wiarygodny sposób wpleciona w fabułę, nadając głębi relacji detektywa i jego wiernego doktora.
To, w jaki sposób płyną myśli Sherlocka przedstawiono fenomenalnie pod względem wizualnym. Kolejne sekwencje obrazujące jego strumień świadomości - tym razem dodatkowo zmącony narkotykami - to wręcz sztuka. Wprost uwielbiam razem z bohaterami rozwiązywać zagadki i dlatego drugi odcinek czwartej serii Sherlocka oglądało mi się tak dobrze, jak najlepsze części poprzednich sezonów.
Cieszy też, że specyficzne poczucie humoru jest cały czas obecne, a niektóre sceny z udziałem postaci pobocznych dodają produkcji kolorytu. Mycroft i pani Hudson tym razem w swoich króciutkich epizodach brylowali. Jedyne czego trochę brakowało w tym odcinku, to inspektora Lestrade i Molly. Liczę na ich większy udział w finale.
The Lying Detective daje też odpowiedzi na wiele trapiących widzów pytań po ostatnim odcinku.
Dowiadujemy się, czym jest Hell do którego Sherlocka wysyłał Mary i serial zdradza nieco informacji na temat nowej koleżanki Watsona. Odpowiedzi na pytania są satysfakcjonujące i spójne z opowiadaną do tej pory historią. Co prawda jeden list zostawiono na później, ale wyjaśniła się w dużej części kwestia wiadomości od Mary i szybko okazało się, że niepewność z nią związana to był tylko pikuś.
Oczywiście Steven Moffat i Mark Gatiss nie byliby sobą, gdyby w ostatnich minutach nie zaserwowali fanom istnego trzęsienia ziemi. Budowali jeden wątek przez cały odcinek, by na koniec... odwołać się poniekąd aż do pierwszego odcinka Sherlocka! W kwestii zakończenia nie pisnę oczywiście ani słowa, bo trzeba zobaczyć je samemu. Sam kombinuję od wczoraj, jak spiąć to, co zobaczyliśmy w zakończeniu, z tym, co wiedzieliśmy wcześniej.
Jak na razie poznaliśmy trzecie dno historii, ale jak mówił sam Sherlock - "ludzie zwykle dają sobie spokój po trzecim". Można odczytać to jako żart z formuły serialu serwującego widzom zaledwie trzy odcinki co kilka lat, ale coś czuję, że to może być nawiązanie do odkrywanej powoli Wielkiej Tajemnicy i zachęta, by doszukiwać się ukrytych znaczeń jeszcze głębiej. Ale czy to nie byłoby teraz aż nazbyt oczywiste?
No i "to przecież nigdy nie są bliźniaki", prawda?
Zobacz też: