REKLAMA

Nowa Sinéad O’Connor wciągnęła mnie na całego – I’m Not Bossy, I’m The Boss, recenzja sPlay

Nigdy nie sądziłem, że będę słuchać Sinéad O’Connor i faktycznie czerpać z tego przyjemność. Nothing Compares zostawmy, to wszyscy znają i (przeważnie) lubią, ale czy ktoś z was słuchał płyt O’Connor po 1990 roku? Ja przyznaję się bez bicia, że nigdy nie byłem fanem Irlandki, jej muzyka mnie nudziła i nie wywoływała nawet poruszenia brwi, więc kolejne krążki omijałem z daleka, a teraz? Albo ja dorosłem, albo O’Connor zaczęła tworzyć dobrą muzyką, bo jej najnowszy krążek - "I’m Not Bossy, I’m The Boss" – naprawdę mi się podoba.

Nowa Sinéad O’Connor wciągnęła mnie na całego – I’m Not Bossy, I’m The Boss, recenzja sPlay
REKLAMA

Podczas, gdy cały świat zachwycał się "How About I Be Me" (poprzednią płytą O’Connor) ja kompletnie nie rozumiałem tej fascynacji. To było w 2012, całkiem niedawno i w ciągu dwóch lat totalnie zmieniłem swoje nastawienie. To znaczy "How About I Be Me" wciąż uważam za niezwykle nudną płytę, ale za to "I’m Not Bossy, I’m The Boss" przesłuchałem bez podnoszenia swoich czterech liter, sięgania po telefon, czyli przesłuchałem cały album – a to rzadko się zdarza, bo dobrych krążków jest jak na lekarstwo. Sinnead O’Connor mi się podoba, no cud się zdarzył, prawie.

REKLAMA

Zacznijmy od tego, że "I’m Not Bossy, I’m The Boss" jest płytą dosyć różnorodną brzmieniową, oczywiście nie ma tutaj dance’u i popu, a potem przechodzenia w hardcore i doom metal, ale przez 12 utworów nie trafił mi się taki, przy który powiedziałbym do siebie: „hej, no to brzmi dokładnie jak poprzedni kawałek!”. 40 minut mojego czasu nie poszło na marne, rzeczywiście fajnie było doświadczać muzycznej podróży przez pop rock, trochę południowego rocka i folku. Nie będę kłamać, wolę te mocniejsze uderzenia, gdzie gitary schodzą nisko, hi-hat wali po uszach, a w tle słychać ścianę riffów – takie właśnie jest The Voice of My Doctor, świetny kawałek.

Ale o dziwo, nawet te wolniejsze momenty, bardziej popowe wywarły na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Szczególnie Your Green Jacket, które pasuje nawet do radia z uwagi na swoja lekkość w odbiorze i strasznie mocno zarysowuje się w pamięci ze względu na tekst i hipnotyzujący duet perkusyjno/basowy. Do głosu Sinéad jestem przyzwyczajony, więc wybaczcie, ale nie będę się nim specjalnie zachwycać, ale ciężko byłoby nie przyznać, że trochę „wytarty” (i głębszy niż za dawnych czasów) wokal Irlandki nie zwykle dobrze pasuje do jej kompozycji. Po prostu nie jestem w stanie wyobrazić sobie innej wokalistki wykonującej te piosenki, tak jak w The Vishnu Room (momentami ociekające erotyzmem), gdzie ten dojrzały wokal sprawdza się doskonale.

Na pierwszy rzut oka (ucha?) pewnie można powiedzieć, że "I’m Not Bossy, I’m The Boss" jest kolejną płyta o miłości, ale tak nie jest. Artystka włożyła tyle emocji w swoje piosenki, że w każdej minucie słuchania krążka mam wrażenie, że ta opowiada mi wszystko patrząc w oczy i nie mówi o jakimś miłosnym – przepraszam za wyrażenie - badziewiu, ale o czymś naprawdę ważnym. Tutaj muszę odnieść się do Harbour, które wgniotło mnie w ziemię, zarówno pod względem brzmienia, jak i przejmującej warstwy lirycznej.

Sinéad zaznacza, że nie tworzy już autobiograficznych piosenek, o czym więc wokalistka śpiewa? Cóż, tak jak w przypadku Harbour, tworzy własne byty, postacie których historie opowiada – albo tylko kryje własne doświadczenia za wymyślonymi podmiotami. I to jest chyba największa zaleta "I’m Not Bossy, I’m The Boss", słuchanie tych wszystkich pięknych opowieści. Opus magnum tego wszystkiego jest utwór Take Me To Church, w którym Sinéad rozlicza się sama ze sobą. No i na koniec jeszcze chwila rozluźnienia, czyli James Brown, które funkowym (afrobeatowym) stylem zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych piosenek.

REKLAMA

"I’m Not Bossy, I’m The Boss" to właśnie jedna z tych płyt, które da się przesłuchać w całości i cieszyć się w duchu, że nie obcuje się z kolejnym klonem muzycznym ze znanej wytwórni. Nie ma tutaj przebojów, hitów przy których oszalejecie, ale za to dostajecie dobrze napisany album, bardzo przemyślany. No i ten głęboki głęboki głos Sinéad O’Connor!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA