Sporo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że tak naprawdę wcale nie lubię sitcomów.
Sitcom Friends (Przyjaciele) jest prawdopodobnie moim ulubionym serialem, a przy okazji jedną z najzabawniejszych rzeczy, jakie widziałem w swoim życiu. Naprawdę trudno jest mnie rozbawić z perspektywy ekranu, ale Chandler (i reszta paczki) sprawiał, że turlałem się ze śmiechu przed ekranem telewizora.
Sitcom, czyli komedia sytuacyjna, w założeniu ma bawić. I w porządku, rzeczywiście kilka razy śmiałem się jeszcze przy The IT Crowd albo polskim (choć na amerykańskiej licencji) przeboju Miodowe lata.
Niestety zdecydowanie częściej sitcomy po prostu oglądałem w poczuciu relaksującego, ale wcale nie bawiącego, odmóżdżenia.
Na przykład wielki sitcomowy przebój ostatnich lat - How I Met Your Mother. Wprawdzie po ostatnim odcinku serialu przez trzy miesiące musiałem chodzić na psychoterapię, ale podobał mi się ten serial w pierwszych sezonach. Ani razu nie rozbawił mnie tak, jak Przyjaciele, ale lubiłem powiedzonka i teoryjki Barneya Stinsona.
Nigdy po drodze nie było mi z Chuckiem Lorre, który wyprodukował dwie z trzech najpopularniejszych sitcomowych marek ostatnich lat - Two and a Half Man oraz The Big Bang Theory, który - swoją drogą - doczeka się teraz swojego spin-offa. Ten pierwszy nie bawił mnie przesadnie, aczkolwiek obejrzałem go od początku do końca.
Podobnie z drugim - choć zaczynam odczuwać przyjemną ulgę w ostatnich latach, gdy nareszcie zrezygnowano z powtarzania w kółko tego samego żartu o neurotyczności Sheldona i w końcu dopisano mu jakieś ciekawsze zagadnienia fabularne, niż walkę o swoje miejsce na kanapie w każdym odcinku.
Nie cenię przesadnie sitcomów Lorre'a, ale z drugiej strony to ostatnie produkcję, których emisję w czasie antenowym rozmaitych telewizji jestem w stanie zrozumieć. Pod spodem znajduje się jeszcze cała masa sitcomów. Naprawdę - kręcą ich bardzo dużo. Tylko że im towarzyszy takie przedziwne uczucie zażenowania, że w połowie odcinka emitowanego przez Comedy Central lub inną stację, nagle przychodzi wam do głowy refleksja "a, to ja chyba pozmywam", lub "dawno nie było odkurzane".
Pamiętam i dobrze wspominam z dzieciństwa Alfa albo Pełną Chatę. Uważam zresztą, że netfliksowa kontynuacja tej ostatniej - Fuller House - wcale nie jest taka "ostatnia" i dobrze wpisuje się zarówno w kontekst sequeli/spin-offów/kontynuacji (nie do końca wiem, który wariant byłby tutaj poprawny), jak i kondycję dzisiejszych sitcomów - nie musi mieć kompleksów na tle rywali. Ale to nigdy nie była karuzela śmiechu.