Tak powinien brzmieć melodyjny rock - Sixx A.M. „Prayers For The Damned vol.1”. Recenzja sPlay
Trochę niepostrzeżenie i powoli wyrasta nam nowa gwiazda melodyjnego rocka. Grupy takie jak Bon Jovi czy Nickelback mogłyby się wiele nauczyć, słuchając najnowszej płyty Sixx A.M.
Przede wszystkim nauczyliby się, że można grać melodyjnego rocka, który nie jest tak naprawdę radiowym popem w wersji na gitary, tylko energetyczną jazdą bez trzymanki, gdzie mocne riffy i świetne solówki mieszają się z przebojowymi melodiami i pierwszorzędną produkcją.
Takie właśnie są płyty Sixx A.M., a „Prayers For The Damned” to już czwarta w dorobku grupy. Powstali oni w 2007 roku jako poboczny projekt, którego muzycznym „mózgiem” jest Nikki Sixx, znany niektórym jako basista glam rockowego Motley Crüe. Osobiście nigdy nie byłem fanem Motley (i glam rocka w ogóle), ale Sixx A.M. to zupełnie inna jakość, o wiele lepsza niż ta, którą prezentuje macierzysta formacja Sixxa.
Zespół nieprzerwanie prezentuje równy, solidny poziom na swoich kolejnych płytach, nie zawodząc oczekiwań i nie rozczarowując, a mając na koncie już cztery albumy, to wcale nie tak często spotykana sytuacja. W dodatku „Prayers...” ma w tytule dopisek „Vol.1”, tak więc jest to pierwsza część wydawnictwa, które składać się będzie z dwóch płyt (premiera drugiej części jeszcze w tym roku).
Najlepsze w Sixx A.M. jest to, że swoją muzyką, pokazują, że granie melodyjnego rocka wcale nie musi być „wiochą”, i że nie jest to „muzyka dla panienek”.
Zespół nie ucieka zarówno od ciężkiej tematyki jak i od mocnych brzmień. Wiadomo, zapewne fani Slayera czy Megadeth powiedzą, że brzmi to „cienko”, ale w swojej kategorii Sixx A.M. brzmią tak, jak powinien brzmieć zespół rockowy.
Już otwierające płytę Rise, przywołujący skojarzenia z Def Leppard oraz You Have Come To The Right Place pokazują na co można liczyć na „Prayers...”. Świetne wyczucie rytmu, wpadające w ucho melodie i ciężkie riffy oraz kapitalne solówki.
Wszystko brzmi na tej płycie znakomicie. Wokal Nikki’ego jest na tyle „szeroki” jeśli chodzi o skalę, że dostarcza potężną dawkę energii w szybkich i mocnych kawałkach oraz tworzy fajną atmosferę w wolniejszych partiach. Najlepiej słychać to w utworze tytułowym, który zaczyna się jak ballada po czym zaczyna stopniowo nabierać mocy.
Podobnie jest w kończącym album Rise of the Melancholy Empire, który jest najciekawszy kompozycyjnie (niemalże progresywny) i ma jedną z lepszych gitarowych solówek ostatnich lat.
Produkcyjnie "Prayers..." to najwyższy poziom. Wszystko dopieszczone do ostatniej nuty, każdy z instrumentów ma tu swoje przysłowiowe pięć minut. Ale przy tym wszystkim, nie brakuje na płycie typowo rockowej szorstkości.
Nie jest to album, który wyznacza nowe standardy; nie ma tu żadnych numerów, które wejdą do klasyki; ale nie o to chodzi. „Prayers For The Damned” to tylko i aż, świetna rockowa robota z kapitalnymi utworami, których naprawdę dobrze się słucha.