"Jesteś piękna jak solówka Slasha w November Rain" - taki mógłby być tekst na podryw. Saul Hudson, bo tak nazywa się nasz dzisiejszy jubilat, zapewne wypluje sobie płuca przy wydmuchiwaniu 48 świeczek, a my dostaniemy skrętu szyi po raz kolejny uprawiając dziki headbanging do jego gitarowych pocinek. A w czasie ćwierćwiecza kariery narobił ich od cholery, których tu wszystkich nie przytoczymy.
Syn Afroamerykanki i Brytyjczyka urodzony w Anglii, po kilku latach wyemigrował z rodziną do USA, a swoją pierwszą gitarę otrzymał w gimnazjum - jeśli wierzyć setkom biografii, była to hiszpańska jednostrunówka. Widać młodemu Saulowi wystarczyło tylko tyle, by poświęcić życie i edukację dla instrumentów szarpanych (w niektórych szkołach muzycznych tak się określa wszelakie gitary). Inspirował się wszystkim, czym mógł w swoich czasach młodości - Areosmith, Led Zeppelin, Claptonem, czy też oczywiście Hendrixem. Ze Stevenem Adlerem - którego poznał już w dzieciństwie - zdecydowali że założą razem zespół. Ale w dwójkę mogli jedynie sobie robić płonne nadzieje. Na szczęście, los rzucił ich najpierw do Duffa McKagana, a później w pobliże lokalnego zespołu Hollywood Rose, gdzie spotkali Axla Rose i Izzy'ego Stradlina. A wiadomo że w kupie siła, i panowie postanowili sobie zrobić dobrze i połączyć siły. I dalej już wiemy wszyscy co powstało z tego spotkania.
Pierwotny skład Guns N' Roses istniał przez tylko jedną dekadę, i wydał 4 albumy ("The Spaghetti Incident?" nie traktujemy w to ze względu na brak autorskiego materiału) - a pomnik muzyczny postawili sobie znacznie większy. I niewątpliwie gitarzysta miał z tym wiele wspólnego. Świetna wtedy forma Axla Rose'a też mogła robić wrażenie, jednak ona po czasie ustąpiła miejsca narastającemu ego wokalisty. Slash dalej bez problemów gra "Paradise City" tak że wszystkim słuchaczom ciarki przechodzą po plecach, a łzy spływają po policzkach.
Po rozpadzie GnR nasz kudłacz pozwolił sobie na małą fanaberię zakładając zespół z własną ksywką w nazwie. Slash's Snakepit, bo o takim bandzie mowa narobiło jedynie dwóch albumów, z czego pierwszy "It's a Five O'Clock Somehwere" z 1995 r. można wciąż słuchać z niezłym bananem na japie. O ile GnR było bardziej klasycznorockowe z elementami hardrocka, to Slash's Snakepit to już nieco spokojniejszy blues rock. Slash pokazał tam swoją bardziej lirycznie-instrumentalną stronę powolutku szarpiąc strunami. Szczerze mogę polecić. Byle tylko was utrzymało z daleka od Velvet Revolver - bandu powstałego ze zgliszczy pierwszego GnR, gdzie Slash gra z Duffem McKaganem.
W 2010 Slash sobie wystawił ładną, kolorową, miejscami aż przesłodzoną laurkę - czyli pierwszą autorską płytę. Zaprosił na nią niezłe grono gości, i każdy z nich miał swoje pięć groszy nie tylko w kwestii tekstu, ale też do komponowania, przez co na debiutanckim albumie Slasha skaczemy po różnych stylach szarpania drutów. Od klasycznego rockowania w "By The Sword" z Andrew Stockdale'm czy "I Hold On" z Kid Rockiem, słodkie balladowanie w "Gotten" z Adamem Levine'm z Maroon 5, i ostrego hardrocka z Dave Grohlem i Duff McKaganem ("Watch This") czy Shadowsem ("Nothing To Say"). Ale i tak wszystkim opadała szczęka, gdy w niemal guns'n'rosesowskim "Beautiful Dangerous" usłyszeli... Fergie! Gdyby nie Slash, dziewczyna chyba nigdy by nie pokazała się z takiej ostrej strony. Kolejny achievment naszego bohatera - odkrywanie ukrytych talentów!
Z taką plejadą gości na jednym albumie raczej nie da się wyruszyć w trasę koncertową, więc Slash zabrał na nią ze sobą jednego tylko wokalistę - Mylesa Kennedy'ego z Alter Bridge, który udzielił się w dwóch utworach na krążku. Obu panom współpraca poszła tak dobrze że postanowili sobie nie przerywać dobrej passy. Dlatego kolejny album Slasha ukazał się już pod szyldem Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators. Rzecz nazwana "Apocalyptic Love" ukazała się w maju zeszłego roku, a w 5 miesięcy temu mogliśmy całą wesołą ferajnę zobaczyć w katowickim Spodku wyprzedanego do ostatniego miejsca. Wszyscy tam obecni potwierdzają - mimo tylu lat na karku Slash wciąż w genialnej formie, że nic tylko czapki z głów!
A jeśli, podobnie jak ja, nie mieliście szczęścia być na tym show, to mam dla was niezłą nowinę. Ostatni tego lata koncert Slasha z Mylesem Kennedym & The Conspirators, jaki zagrają w House of Blues w Las Vegas, będzie transmitowany na żywo w sieci! Należy zarejestrować się na platformie Eventlive.com, i pod tym adresem się stawić na czas - piątek o szóstej rano (czasu polskiego, bo w Vegas będzie jeszcze czwartkowy wieczór)! Dla tego mistrza będzie na pewno warto wstać z samego rana z łóżka.
Wszystkiego najlepszego Slash! Obyś jak najdłużej pieścił nasze uszy!