Najechali na Warszawę z żarciem od mamy. "Słoiki" - nowy scripted docu od stacji Polsat
Polsat to król wśród innych stacji telewizyjnych jeśli chodzi o programy paradokumentalne. Mamy już "Zdrady", "Dlaczego ja?", "Trudne sprawy". Były słynne i bijące rekordy popularności "Pamiętniki z wakacji", które nowy bum na tego typu programy rozpoczęły, a teraz dostaliśmy "Słoiki", czyli scripted docu traktujący o przyjezdnych z małych miasteczek, którzy osiedlili się w Warszawie i próbują ułożyć sobie życie w stolicy, co oczywiście nie będzie proste.
"Słoiki" to jeden z najgłupszych programów tego typu, jakie Polsat wyprodukował. "Pamiętniki z wakacji" potrafiłam oglądać, ponieważ należały do tworów typu - "tak głupie, że aż śmieszne", niestety, ale o "Słoikach" nie można tego samego powiedzieć.
Kiedy obserwujesz losy bohaterów, szukasz odpowiedzi tylko na jedno pytanie - ile zapłacili ludziom grającym w tym programie, że chcieli wziąć udział w czymś tak bezmyślnym, źle zrealizowanym i bazującym na krzywdzących i głupich stereotypach.
Każdy odcinek "Słoików" to historia innej postaci, która z niewielkiego miasteczka czy wsi przyjechała robić karierę w Warszawie. W dwóch pierwszych odcinkach poznaliśmy Michała Zakrzewskiego z małej wsi pod Lublinem i Tomka Olesiejuka, absolwenta Szkoły Sportowej w Radzyniu Podlaskim.
Michał po zamieszkaniu w stolicy stał się korpo-szczurem, a Tomek znalazł pracę jako instruktor w klubie fitness, choć tak naprawdę pieniądze trzepie na - jak to sam nazywa - puszczaniu się ze starszymi babkami.
Bardzo śmieszne i żałosne jednocześnie jest przedstawienie Warszawy jako wielkiego molocha, który złymi, kapitalistycznymi łapami dobiera się do niewiniątek z małych miejscowości nieskażonych konsumpcjonizmem i robi z nich maszyny do zdobywania pieniędzy pozbawione resztek sumienia. Sumienia, które wyparowało, kiedy trzymając w rękach reklamówki wypełnione słoikami z barszczem i ogórkami, minęli zieloną tabliczkę z napisem "Warszawa".
Bohaterowie przedstawieni są sztampowo. Są biało-czarni, papierowi, a ich problemy i rozwiązania kłopotliwych sytuacji wydają się wzięte z kosmosu lub budzą politowanie. Najgorszy chyba jednak jest ten kontrast, który wyziera z programu. Słoiki, czyli przyjezdni to ludzie tak naprawdę o dobrym sercu. Dopóty mieszkali poza stolicą byli osobami nawet jeśli nie dobrymi, to takimi, które kierują się w życiu wyższymi wartościami, rodziną, miłością i wiarą.
Natomiast prawie każdy Warszawiak jest gburem, półgłówkiem lub nastawionym tylko na sukces trybikiem w maszynie, który potrafi kpić z przyjezdnych i wytykać im palcami to, że zabierają pracę miejscowym lub po prostu to, że dotychczas nie mieszkali w dwumilionowym mieście.
Po burzliwym odcinku zawsze jednak dostajemy morał, który wybiela zarówno obraz małomiasteczkowego słoika jak i wielkomiejskiego buca. Ten pierwszy zaczyna rozumieć błędy w swoim postępowaniu i pamięć o przeszłości pozwala mu ponownie stać się wieśniakiem o gołębim sercu, a ten drugi reflektuje się trochę i zaczyna rozumieć, że nie tylko Warszawiacy mogą być fajnymi kumplami.
"Słoiki" mają więc zadowolić każdego.
I mieszkańca stolicy, który ostatecznie nie powinien poczuć się urażony i tego, który mieszka w niewielkiej mieścinie czy pasie krowy, bo przecież poradził sobie w wielkiej Warszawie, ale nie został przez nią stłamszony. W praktyce jednak nowy program Polsatu nie uszczęśliwi nikogo. Nikogo, kto ma trochę oleju w głowie. Ciut więcej, niż pomieści nawet największy słoik.