Po powszechnym zadęciu, na które ostatnio cierpiał Polski Internet, nadszedł czas na spuszczenie powietrza. Ja już obraz Smarzowskiego widziałem i jestem zaskoczony, że został tak dobrze przyjęty.
Uwaga, śladowe ilości spoilerów.
Zaledwie kilka dni temu pisałem, że nie dziwię się negatywnym emocjom, które towarzyszą filmowi Smarzowskiego. Po tak tendencyjnym i bazującym na stereotypach zwiastunie, trudno było oczekiwać czegoś innego. Na szczęście okazało się, że film skonstruowany jest inaczej, trochę dojrzalej i czuć w nim rękę zdolnego reżysera. Niestety, na niewiele się to zdało.
Porównanie Kleru do Botoksu Patryka Vegi jest nietrafione.
Chociaż podobieństw jest całkiem dużo. Tu również mowa o dość zamkniętej grupie społecznej. Oba filmy biorą na warsztat tematy kontrowersyjne, oba również mają ambicję, aby ująć je kompleksowo, szeroko – i to ostatnie gubi film Smarzowskiego.
Punktów zaczepienia do dyskusji o Kościele wcale nie trzeba szukać. Wystarczy wspomnieć kolejne skandale pedofilskie, przywiązanie do dóbr materialnych czy trudny do klarowanego udowodnienia wpływ na decyzje polityków. A to tylko czubek problemów. Smarzowski w swoim filmie wymienia kolejne: pijaństwo, brak odpowiedzialności za swoje czyny, korzystanie ze swojej pozycji, aby uciekać przed konsekwencjami prawnymi, unikanie odpowiedzialności przez całą instytucję, ustawianie przetargów, egoizm i jeszcze wiele innych. Kler bowiem najwyraźniej postawił sobie za cel zaprezentowanie całego zła Kościoła w jednej zamkniętej formie.
Na początku poznajemy trzech księży, którzy spotykają, by niejako upamiętnić pewne dramatyczne wydarzenie z ich życia, i widzimy, jak piją, bawią się, żartują - i jak pełni są dystansu do instytucji, którą reprezentują. Gdy po tej zabawie, każdy z nich wraca do domu, film zaczyna powoli się rozjeżdżać. Część wątków już raczej się nie splecie ze sobą, a ich czyny i działania będą zwykle pretekstem, żeby - mówiąc słowami Smarzowskiego - zajrzeć pod dywan. I im bardziej drogi bohaterów się rozchodzą, im więcej dostajemy patologii, tym mniejsze wrażenie robią poszczególne elementy składowe.
Smarzowski pokazał, że Kościół wypełniony jest złem.
Ale efekt jest daleki od zamierzonego. Zło bowiem jest tu tak wszechobecne i jeszcze od czasu do czasu okraszane żartem i komedią, że aż nie wydaje się prawdziwe. Ta parada obrzydliwości znieczula. Nawet scena finałowa, która mogłaby być tak mocna i przejmująca, po tym festiwalu okrucieństwa i grzechu wydawała się zupełnie zbędna i pozbawiona bagażu emocjonalnego.
Wydaje się, jakby Kler był filmem-transparentem.
Nie zadaje zbyt wielu pytań, ściąga na siebie uwagę i krzyczy uproszczeniami. Nie ma tu ani chwili na namysł. Nie ma przerwy na oddech. Tam gdzie pojawia się kamera, tam jest patologia. Nawet tak prosta czynność jak zdobycie czyjegoś adresu, okazuje się przyczynkiem, aby pokazać, iż Kościół wspiera organizacje faszystowskie. A jednocześnie nie ma nad tym, co oglądamy, żadnej refleksji.
Brakuje tu bardzo próby poznania mechanizmów. I to nie tylko tych psychologicznych, nie tylko mechanizmów zła, ale również zajrzenia tam, gdzie nie sięgnęło wcześniej tabloidowe oko. Twórcy Kleru nie zdecydowali się rozłożyć na czynniki pierwsze swoich bohaterów, ani patologicznych procesów, w które uwikłany jest Kościół.
Twórcy mówią bowiem, że zło istnieje, szukają go w ludziach, ale z rzadka tylko pochylają się nad drogą, jaką to zło musi pokonać, aby móc nie tylko wyjść na świat, ale również trwać przez dziesiątki lat niewykryte. Zdaje się, jakby Smarzowski pływał po powierzchni problemów, wyławiając tylko co bardziej smakowite i kontrowersyjne kąski.
W pewnym momencie jeden z księży mówi, że niby Kościół jest wspólnotą, ale jak przychodzi co do czego, to nie ma do kogo gęby otworzyć”. To jedno ze zdań, które sugerują, o czym mógłby opowiadać ten film, gdyby był zrobiony starannie i bez postawionej wcześniej tezy. Aż się prosi o to, aby dowiedzieć się o tej samotności czegoś więcej, pomyśleć, do czego może ona prowadzić.
Fabuła Kleru wydaje się wyjątkowo chaotyczna.
Bohaterowie pierwszoplanowi błyszczą, ale to głównie zasługa aktorów, którzy się w nich wcielają. Braciak, Więckiewicz i Jakubik dali popis znakomitego aktorstwa - zwłaszcza ten ostatni. Ale cóż z tego, skoro poświęcono im tak mało czasu, że ich charaktery wydają się nieciekawe i banalne. A już wątek Trybusa - w którego wcielił się Więckiewicz - wydawał się funkcjonować na peryferiach właściwej fabuły, jakby był zupełnie niepotrzebny. Dopiero gdy film zdaje się zmierzać do finału, to sceny z trójką księży zaczynają nabierać sensu. Niestety, zanim zdążą się rozwinąć, film zmierza już do końca.
Z drugiej strony jest Arcybiskup Mordowicz, który mógł być furtką, aby pokazać od środka wielką maszynę, jaką jest Kościół. Ale co z tego, skoro Smarzowski uczynił z niego płaskiego księcia zbrodni. Kreacja Gajosa jest może i udana, ale robienie z jednego człowieka personifikacji złych cech systemowych wielkiej religijnej korporacji to nie tylko nieporozumienie, ale również ogromna strata dla samego filmu.
Przypomniałem w tytule doskonały obraz Spotlight, który zmierzył się z pedofilią w Kościele. On też był filmem jednostronnym. Tam też był jeden sprawiedliwy Katolik, który w końcu pomógł dziennikarzom dotrzeć do sedna sprawy. Dzieli je jednak przepaść, która wynika z powierzchowności polskiego obrazu, braku refleksji czy zajrzenia tam, gdzie to zło się rodzi i jak jest tuszowane.
Jest jednak coś, co Kler zrobił bardzo dobrze.
Nadał księżom cech ludzkich, naprawdę pokazał, że pod sutannami i za ołtarzami stoją zwykli ludzie, zwykli mężczyźni. Targani emocjami, namiętnościami i grzechami. Ginie to jednak w trakcie tego wysypu tendencyjnego zła i brzydoty.
Obawiam się, że takie postawienie sprawy i taka konstrukcja filmu nie zmieni nic. Nie zachęci nikogo do przemyśleń, a obie strony barykady okopią się tylko na swoich stanowiskach. Nie jest to bowiem film łamiący tabu, jak Żywot Briana, ani tak kompetentny jak Spotlight. Obawiam się, że na dojrzały i mocny obraz będziemy musieli jeszcze chwilę zaczekać.