Snyder Cut to sukces toksycznych fanów? Hollywood coraz częściej nie cierpi widzów własnych filmów
„Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” to zdecydowany sukces DC, któremu po raz pierwszy od bardzo dawna udało się przyćmić nowość Marvel Studios. WarnerMedia nie ma jednak zamiaru skapitalizować tego triumfu, traktując go jako punkt zdobyty przez toksycznych fanów.
Dyskusja na temat toksycznych fandomów oczywiście nie zaczęła się dopiero przy okazji walki o tzw. Snyder Cut. Między szefami hollywoodzkich wytwórni a najbardziej zaangażowanymi widzami ich blockbusterów coraz częściej da się zauważyć dysonans. Dotyczy on nie tylko przyszłości ukochanych marek, ale też tak podstawowych kwestii takich jak polityczny wydźwięk filmów i propagowana przez nie ideologia. Co więcej, obie strony bardzo często sięgają po argument, że bronią oryginalnej artystycznej wizji przed ingerencją z zewnątrz. Przy czym pewnym sensie i Hollywood, i fani mają tu rację.
„Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera” nie trafiłaby na HBO Max, gdyby nie najwierniejsi fani amerykańskiego reżysera. Problem w tym, że wśród nich były też osoby agresywne.
Obu tych faktów nie sposób w żaden sposób podważać. Widzowie ufający w prawdziwość i jakość wizji Zacka Snydera walczyli o premierę jego wersji „Ligi Sprawiedliwości” przez prawie cztery lata. Mówili o Snyder Cut w mediach społecznościowych, zorganizowali głośną zbiórkę, z której datki poszły na rzecz przeciwdziałania samobójstwom, wynajęli nawet specjalną reklamę samolotową, by o sobie przypomnieć. Warto docenić to zaangażowanie, bo przecież stojące za działaniami fanów emocje były jak najbardziej czyste. Trudno mieć do nich pretensje o to, że chcieli dać szansę reżyserowi na pokazanie swojego dzieła w takiej formie, na jakiej mu od początku zależało.
Wiele zachodnich mediów przy okazji dyskusji o Snyder Cut bez przerwy podkreśla jednak toksyczność całego ruchu. Dziennikarze wyśmiewający wcześniej ruch #ReleaseSnyderCut jako mrzonkę fanboyów nagle stracili wcześniejsze argumenty i zaczęli usilnie czepiać się tematu od innej strony. Pojedynczy internauci byli w swoich żądaniach wobec wytwórni Warner Bros. agresywni i chamscy, a niektórzy z jej pracowników otrzymywali nawet groźby śmierci.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie usprawiedliwiać tego typu zachowań. Są one w jednoznaczny sposób negatywne i godne potępienia. Problem w tym, że w Hollywood przeważnie mówi się tylko o nich – brakuje tam równowagi w opowiadaniu o fandomie. W dodatku szefowie wielkich wytwórni popisują się często olbrzymią hipokryzją. Gdy szefowa WarnerMedia Studios krytykuje w wywiadzie toksycznych fanów (nie wspominając nic o tych niosących pozytywny przekaz), a kilka zdań później ucieka od odpowiedzialności firmy za mobbing na planie „Ligi Sprawiedliwości” skierowany przeciwko Rayowi Fisherowi, to trudno brać jej słowa poważnie. Wtedy walka o większą obecność przedstawicieli mniejszości etnicznych w kinie popularnym faktycznie staje się tylko fałszywą polityczną poprawnością, a nie realną próbą doprowadzenia do pożądanego stanu równowagi.
„Gra o tron”, „WandaVision” czy nowa trylogia „Star Wars” pokazują, że większa sprawczość fanów to w dużej mierze mit.
Żyjemy w epoce globalnej wioski, więc życzenia widzów są lepiej słyszalne niż dawniej. Ale wciąż wszystkie karty leżą po stronie wielkich korporacji. To one mają pieniądze i decydują, w jaki sposób je wydać. Nie zatracajmy tej proporcji, bo w ten sposób dochodzimy co całkowitego demonizowania fanów.
Fani „Gry o tron” debatowali miesiącami o możliwych zakończeniach serii – David Benioff i D.B. Weiss kompletnie ich zignorowali. Wielbiciele Marvela na długo przed premierą 1. odcinka „WandaVision” wysnuwali teorie o Mefisto oraz zapowiedziach „X-Menów” i „Fantastycznej Czwórki”. Disney podsycał te nadzieje, lecz potem się okazało, że w ogóle nie miał zamiaru ich zrealizować. O katastrofie nowej trylogii „Star Wars” nawet nie trzeba wspominać. Wszystkie te przykłady jasno pokazują, że fandom może pewnych rzeczy oczekiwać, ale wcale nie ma wielkiego wpływu na decyzje podejmowane w Hollywood.
Jednocześnie można odnieść wrażenie, że najbardziej zaangażowani widzowie są traktowani jako „zło konieczne”. Również przy okazji Snyder Cut.
To oni dostarczają największych zysków, bo oglądają filmy po kilka razy w kinie, a potem kupują wydania blu-ray. Dla pojedynczego dzieła są w stanie nawet założyć subskrypcję na dodatkowym VOD. Nie wspominając o biznesie polegającym na sprzedaży gadżetów i produktów towarzyszących, który bez fandomów nie miałby racji bytu. Wszystko to sprawia, że Hollywood nie może się całkowicie odwrócić od swoich zwyczajowych odbiorców. Ale coraz częściej daje im też do zrozumienia, że nie są dla nich priorytetem.
Widać to bardzo dobrze na przykładzie odrzucenia przez WarnerMedia opcji Snyderverse niecały tydzień po premierze „Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera”. Ich własny produkt wciąż na siebie zarabia i generuje w sieci olbrzymie (w większości pozytywne emocje). Na chłopski rozum warto by z tego skorzystać. Pociągnąć temat dalej, tak żeby móc liczyć na jeszcze większe zaangażowanie. A potem, gdy temat umrze śmiercią naturalną, to po prostu do niego nie wracać. Tymczasem Ann Sarnoff działa na szkodę własnego filmu niemal tylko po to, żeby zrobić wbrew stojącemu za nim reżyserowi i jego fanom. A to naprawdę trudno usprawiedliwiać negatywnymi działaniami toksycznych internautów.