Sonic wbiegł przebojem do Hollywood i prędko go nie opuści. „Sonic. Szybki jak błyskawica” to zaskakująco udana komedia
Jeszcze przed premierą „Sonic. Szybki jak błyskawica” mało kto spodziewał się, że właśnie ten obraz przezwycięży klątwę filmowych adaptacji gier komputerowych. Widzieliśmy już nową produkcję z Jeżem Sonikiem i możemy potwierdzić, że pozytywne reakcje zagranicznych widzów nie są bezpodstawne.
OCENA
Szybkiego jak błyskawica niebieskiego jeża chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Sonic to prawdziwa ikona branży gier wideo, która w ciągu prawie 30 lat swojego istnienia doczekała się dziesiątek gier, setek komiksowych zeszytów, a teraz również pierwszego aktorskiego filmu kinowego. Nie ma jednak sensu ukrywać faktu, że w tym wypadku mówimy o ikonie mocno nadszarpniętej przez upływ czasu.
Dla wielu fanów interaktywnej rozrywki Sonic stał się wręcz symbolem spektakularnego upadku. Odkąd produkcje z wygadanym bohaterem przeszły transformację z 2D do 3D, ich poziom drastycznie spadł. I choć na liście gier z Sonikiem można znaleźć kilka współczesnych perełek, to według wielu graczy dawno stracił on swój niegdysiejszy status.
Szczęście filmu „Sonic. Szybki jak błyskawica” polega na tym, że poprzeczka dla hollywoodzkich adaptacji gier komputerowych ustawiona jest wyjątkowo nisko.
Produkcje tego typu niemal od początku swojego istnienia musiały mierzyć się z (niestety, przeważnie zasłużoną) łatką miałkiego, niewymagającego kina. Porażki ekranizacji gier są liczne i dobrze udokumentowane, a nieliczne sukcesy niezwykle trudne do osiągnięcia. Nawet w stosunku do tych bardziej udanych adaptacji nie ma zresztą konsensusu, czy można uznać je za obiektywnie dobre filmy, a nie tylko liderów tego konkretnego segmentu rynku.
Jeszcze przed premierą do polskich fanów niebieskiego jeża zaczęły docierać doniesienia ze Stanów Zjednoczonych, że „Sonic. Szybki jak błyskawica” bardzo wyróżnia się na tle wcześniejszych adaptacji gier. Pojawiły się nawet głosy, że to najlepszy tego typu film w historii. Podobna teza została jednak użyta bardzo na wyrost. Co nie znaczy, że nowa produkcja Universal Pictures jest nieudana. Absolutnie nie.
Sonic. Szybki jak błyskawica - recenzja:
Na samym wstępie trzeba pogratulować twórcom adaptacji - jeszcze przed premierą wsłuchali się w krytyczne głosy widzów i gruntownie przerobili design filmowego Sonika. Finałowa wersja jest bez porównania lepsza od ludzko-zwierzęcej hybrydy pokazanej na 1. zwiastunie. Naprawdę nie sposób zrozumieć, kto przy zdrowych zmysłach mógł uważać, że to był dobry pomysł. Na szczęście widzowie wybierający się do kin zobaczą bohatera, którego wygląd i charakter stanowi mieszankę cech znanych z gier i kilku nowych pomysłów.
Fabuła produkcji rozpoczyna się, gdy Sonic jest jeszcze dzieckiem. Jego niezwykle zdolności przyciągają jednak niechcianą uwagę. Atak grupy zamaskowanych napastników powoduje, że mały jeż z pomocą swojej opiekunki i sakiewki magicznych pierścieni musi udać się na inną planetę. W razie gdyby kiedykolwiek został odkryty, ma ponownie używać pierścienia, by trafić na następną planetę. W pewnym momencie trafia na Ziemię i postanawia zostać tam na dłużej.
„Sonic. Szybki jak błyskawica” w teorii jest sprzedawany jako film dla dzieci, ale czy na pewno słusznie?
Filmowy Sonic wciąż jest równie hiperaktywny i skory do żartów, co ten znany z gier wideo, ale ma w sobie przy tym znacznie więcej łagodności i wrażliwości. Twórcy filmu słusznie wyczuli bowiem, że z takim bohaterem znacznie łatwiej będzie się identyfikować. I faktycznie, gdy Sonic powodowany samotnością zaczyna wyobrażać sobie przyjaźń z lokalnym szeryfem, Tomem Wachowskim i jego żoną, naprawdę łatwo go polubić. Cieszy też, że po dosyć wolnym początku akcja zdecydowanie przyspiesza, a katalizatorem tych zmian są właśnie uczucia Sonika. To poszukiwanie bratniej duszy sprawia, że niebieski jeż zwraca na siebie uwagę rządu i musi szukać pomocy u osoby takiej jak Tom.
Wspólna praca scenarzystów, aktorów i speców od animacji 3D sprawiła, że między granym przez Jamesa Marsdena szeryfem a Sonikiem naprawdę czuć pozytywną chemię. A przecież mówimy o rozmowach i interakcjach komputerowo wygenerowanej postaci z prawdziwym aktorem. „Sonic. Szybki jak błyskawica” spokojnie nie musi czuć się w tym aspekcie gorszy od „Detektywa Pikachu” czy kultowego „Kto wrobił królika Rogera?” Co prawda cały efekt nieco psuje obecność dubbingu, który zawsze w zestawieniu z realnym aktorem powoduje poczucie oderwania. I nie jest to nawet wina polskich twórców biorących udział w projekcie, bo ich kreacje należy oceniać indywidualnie. Akurat głos Kamila Kuli dobrze pasuje do Jamesa Marsdena, ale Tomasz Borkowski ze swoim chrapliwymi groźbami nijak nie odpowiada na to, co na ekranie robi Jim Carrey jako doktor Ivo Robotnik.
Niestety, dla każdego dorosłego odbiorcy konieczność obserwowania zagranicznych aktorów mówiących polskimi głosami zawsze będzie budzić skojarzenia rodem z doliny niesamowitości. Tu zresztą dochodzimy do podstawowego problemu z „Sonic. Szybki jak błyskawica”. Nie sposób do końca stwierdzić, do kogo ten film był kierowany. Wielu polskich widzów automatycznie założy, że to produkcja dla dzieci. Ale choćby w warstwie humoru znajdziemy tu zdecydowanie więcej smaczków dla wieloletnich fanów gier niż przeciętnego kilku czy kilkunastolatka (nie licząc dwóch obligatoryjnych żartów o pierdzeniu). I osobiście mam wrażenie, że osoby grające od 20 lat w produkcje marki „Sonic the Hedgehog” będą się na tym filmie bawić mimo wszystko lepiej niż nieświadome nawiązań rodziny z dziećmi.
„Sonic. Szybki jak błyskawica” bawi często lepiej niż ostatnie gry serii i zdecydowanie rzadziej frustruje.
Inna sprawa, że produkcja w reżyserii Jeffa Fowlera za bardzo boi się ryzykować, żeby być czymkolwiek więcej niż przyjemną rozrywką na popołudnie. To film bezpieczny, rozkręcający się dosyć powoli, ale przez większość czasu sprawiający przyjemność. Nie sądzę, by była to najlepsza ekranizacja gry komputerowej w historii. Nie brakuje takich, które miały większe ambicje i lepiej je zrealizowały. Ale czy naprawdę ktokolwiek oczekiwał od tego projektu czegokolwiek więcej? A przecież z Sonikiem naprawdę mogło być dużo gorzej.