Lip sync w nowej produkcji Netfliksa. Sprawdziliśmy pierwsze odcinki serialu „Soundtrack”
W serwisie Netflix pojawił się nowy musicalowy serial - „Soundtrack”. Sprawdzamy, o czym opowiada produkcja i czy warto po nią sięgnąć.
OCENA
Serial „Soundtrack” przekonuje mnie do siebie powoli z każdym kolejnym kwadransem seansu. Zapowiadało się na nudną, banalną historię o związkach, a okazuje się, że opowieść jest o wiele bardziej zajmująca. Tylko po co te wszystkie lip syncowane piosenki?
„Soundtrack” to ten rodzaj serialowego musicalu, w którym bohaterowie nie śpiewają piosenek, a udają, że to robią. Czyli robią lip sync - ruszają ustami do podkładu muzycznego, czasem dochodzą do tego układy taneczne, tak jak dzieje się to często i gęsto w serialu „Soundtrack”. Bohaterowie udają, że śpiewają piosenki Demi Lovato, Imagine Dragons, Sii czy Robyn. Nie do końca rozumiem, dlaczego użyto takiego rozwiązania akurat w tej produkcji - bez tego byłaby o wiele lepsza. Ale jeśli już pozbyć się lip synców, dostajemy całkiem nieźle zapowiadający się serial.
„Każda piosenka jest o miłości” - w pierwszym odcinku pada banalne stwierdzenie, które może zrazić do serialu. Na szczęście im dalej, tym banalności jest coraz mniej. Pojawiają się za to trudne historie i dramaty, których widz na początku zupełnie się nie spodziewa.
Głównymi bohaterami historii są obcy sobie ludzie, których ścieżki przecinają się dopiero w kolejnych etapach.
Każda z tych osób ma pasję, której z różnych przyczyn nie może w pełni się oddać. Nellie (Callie Hernandez) chciałaby stworzyć powieść graficzną, Sam (Paul James) jest utalentowanym muzykiem, a Joanna (Jenna Dewan) tancerką, która co rusz odbija się od kolejnych castingów. Wiem, że połączenie słów „marzenia”, „pasja” i „dążenie” brzmi jak zalążek bardzo pretensjonalnej opowieści, ale w tym wypadku twórcom udało się opakować ten motyw w całkiem zgrabną historię.
A najlepsze dopiero przez widzem. Gdy już poznamy nieco bohaterów, zarysy ich historii, okazuje się, na jakich etapach ich życiorysy są ze sobą połączone. Oferowane przez scenarzystów rozwiązania mogą nieźle zaskoczyć.
Niestety, w wielu momentach sceny muzyczne, ubarwione wspomnianymi układami choreograficznymi, dłużyły się niemiłosiernie. Żeby nie było wątpliwości - to świetnie przygotowane, dopracowane sekwencje, a udawane śpiewanie wychodzi aktorom całkiem nieźle. Jednak w kilku przypadkach traktowałam te momenty jako zupełnie niepotrzebne przerywniki. „Soundtrack” to produkcja naprawdę obiecująca (obejrzałam dopiero 3 pierwsze odcinki), jednak fakt, że z serialu muzycznego najchętniej pozbyłam się scen, które stanowią o jego charakterze, musi o czymś świadczyć.