Z hybrydy Efektu motyla oraz Dnia świstaka powstał brytyjski horror Spirala życia i śmierci, który uporczywie chciał nieść ze sobą głębsze, niemal filozoficzne, przesłanie o istocie bytu. Dario Piana ostatecznie poszedł jednak w zupełnie innym kierunku.
Kim jest Ian? Nikt tego tak naprawdę nie wie. Na pierwszy rzut oka Ian Stone jest przeciętnym Amerykaninem mieszkającym w Londynie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że codziennie ginie on w tragicznym wypadku, a następnie budzi się cały i zdrowy w zupełnie innym życiu. Staje się hokeistą, pracownikiem biurowym, narkomanem czy taksówkarzem. Nie jest on w stanie zrozumieć czemu właśnie tak się dzieje. Postanawia więc zbadać całą sytuację i natyka się na pewną dziewczynę - Jenny - która pojawia się zawsze w każdym z nowych wcieleń Stone'a. Wkrótce dowie się on, że odpowiedzi na rozwiązanie zagadki należy szukać w przeszłości.
W pętli, do jakiej trafił Ian, można doszukiwać się symboliki poszukiwania własnej tożsamości bądź też egzystencjalnego pytania o wartość życia we współczesnym świecie. Taki niecodzienny filozoficzny wywód w połączeniu z elementami horroru spełniłby swoje zadanie wyśmienicie i zostałby nazwany jedną z najoryginalniejszych produkcji współczesnego kina niezależnego. Problem polega w tym, że Piana chciał, aby Spirala życia i śmierci trafiła do szerszego grona odbiorców i poprzez spłycenie fabuły powstała chaotyczna i niestrawna papka z domieszką fantasy.
Ten drobny element powoduje, że strach ulatnia się w przy każdym nowym życiu głównego bohatera coraz szybciej. Widz wraz z Ianem stara się rozszyfrować zagadkę i gdy pojawia się tajemnicza postać ostrzegająca Stone'a o czyhającym go niebezpieczeństwie, czujemy się, jakbyśmy rozwiązywali kryminalną intrygę. Od tego momentu odczuwalne jest zupełnie inne napięcie. Sposób myślenia zmienia się i zapominamy, że oglądamy horror. Oczekując nietypowego kina grozy, taka zmiana wydaje się być całkiem zgrabnym poprowadzeniem dalszego ciągu historii. I słusznie, bo nadal jesteśmy zaciekawieni postępem fabularnym.
Piana jednak popełnił jeden poważny błąd - zdradził zakończenie zbyt wcześnie. Od mniej więcej połowy trwania filmu wiemy już, o co chodzi w całej tej intrydze i absurdalny pomysł, na jaki autor scenariusza wpadł, powoduje, że otrzymujemy jakieś niespodziewane fantasy love story z zapędami science fiction. Na to nie czekaliśmy. Cały wykreowany na początku klimat znika w mgnieniu oka. Historia Iana Stone'a została niedopracowana, co niestety wyraźnie widać. Obsesyjna próba stworzenia oryginalnego horroru skończyła się w sposób katastrofalny nie tylko przez happy end, ale również przez grozę rodem z Piły, która niepotrzebnie ciągnie się aż do samego końca.
Spirala życia i śmierci traci jednak klimat głównie przez niepoukładaną historię. Wątek miłosny był tu elementem wyjątkowo przewidywalnym i całkowicie potrzebnym, aby móc wytłumaczyć pojawianie się postaci Jenny. Szkoda tylko, że reżyser utrzymując się w nurcie kina niezależnego nie pozwolił sobie na większy artyzm i bardziej giętki styl. Pomimo dość postmodernistycznej formy wyrazu, brakuje swobody, a w pewnym momencie również ciekawej intrygi wzbudzającej zainteresowanie nawet, gdy poznamy już mroczną tajemnicę Iana. Film Piany miał więc ogromny potencjał, lecz ze względu na brak doświadczenia i talentu nie został on w pełni wykorzystany.