Star Wars: Aftermath, najważniejsza książka w nowej historii Gwiezdnych wojen, to papierowy teaser
Tak zwane teaser trailery to bardzo znane rozwiązanie, mające nakręcać spiralę oczekiwania na pełne zwiastuny, co za tym idzie, premiery samych filmów. O ile widziałem już masę teaserów, tak pierwszy raz spotkałem się z takim na zadrukowanych kartach książki.
„Star Wars: Aftermath” to w teorii najważniejsza książka w nowej historii całych Gwiezdnych wojen. Miłośnicy kosmicznego uniwersum mają pierwszą okazję, aby zobaczyć, jak wygląda galaktyka po zniszczeniu drugiej Gwiazdy Śmierci. Od wydarzeń z filmu „Powrót Jedi” mija kilka miesięcy. Imperator nie żyje, Vader nie żyje. Rebelianci z Hanem, Leią i Luke’m na czele odnieśli sukces – no dobrze, ale co dalej?
Właśnie na te pytania miała odpowiadać książka „Star Wars: Aftermath” napisana przez Wendiga.
„Napisana” to jednak bardzo odważne określenie. O wiele bardziej pasuje tutaj „wyćwierkana”, ponieważ styl, jaki prezentuje autor, przypomina serię tweetów. O tym, że „Aftermath” nie będzie literackim Magnum opus pisarza o średniej rozpoznawalności, wiedzieliśmy już z pierwszych przecieków. Nie przypuszczałem jednak, że będzie AŻ. TAK. ŹLE.
„Star Wars: Aftermath” byłoby cholernie dobrym zbiorem historii na jednym z wielu forów, na których amatorskie dzieła publikują fani jakiegoś uniwersum. Mamy fantastyczne wariacje w świecie „Harrego Pottera” czy „Władcy Pierścieni”. Książka Wendiga prezentuje dokładnie ten sam poziom. Tylko z jakiegoś powodu ktoś autorowi zapłacił i mu ją wydał, jako niezwykle kluczowe i niezwykle ważne dzieło w dorobku całych Gwiezdnych wojen.
„Aftermath” zalicza olbrzymią wtopę już na samym starcie, nim nawet miałem okazję do ocenienia snutej historii. Filozoficzne przemyślenia autora przypominają wpisy Jadena Smitha na portalach społecznościowych. Jego styl, złożony z mnóstwa powtórzeń i pompatycznych figur, zupełnie nie przystaje do dosyć miałkich wyczynów kosmicznych szmuglerów i rebelianckich hultajów. Książka Wendiga to typowy przerost formy nad treścią, który miał chyba maskować pustkę zionącą z samej historii.
Najgorsze w „Star Wars: Aftermath” jest właśnie to, że nic się tutaj nie dzieje.
Publikacja miała być niezwykle istotna z punktu widzenia całego uniwersum. W praktyce równie dobrze mogłaby nigdy nie powstać. Nowe postacie, zbudowane specjalnie na potrzeby książki, nie wytrzymują tempa w zderzeniu z filmowymi herosami, którzy od czasu do czasu przewijają się na papierowych kartach.
Oczywiście możecie w tym momencie napisać, że trudno, aby książkowe charaktery dorównały tym z kultowych filmów science-fiction. Cóż, mając w pamięci inne książki z nieważnego już „expanded uniwerse”, udało się to z Marą Jade, Jacenem Solo, Quinlanem Vosem i innymi. Stworzenie ciekawej postaci Gwiezdnych wojen poza obszarem filmów jest możliwe, czego wielokrotnie dowodzili wcześniejsi pisarze.
Niestety, Wendig przegrywa na tym polu. Najciekawszą kreacją w jego dorobku jest kobieta służąca Imperium, która pojawiła się we wcześniejszej książce innego autora. Natomiast wspomniane postacie z filmów odgrywają tutaj znaczenie drugoplanowe. Pojawiają się na krótki moment i w bezpiecznych proporcjach. Mamy na ten przykład styczność z generałem Solo i jego włochatym przyjacielem. Nim jednak na dobre poznamy, co zmieniło się w ich życiach po śmierci Imperatora, ci już lecą na kolejną niebezpieczną misję. I tyle.
„Star Wars: Aftermath” usilnie zaznajamia fanów Gwiezdnych wojen z homoseksualizmem.
Wendig, zapewne nie sam z siebie, zawarł na kartach swojej książki wiele postaci homoseksualnych. Autor wyraźnie podkreślał ich preferencje, w zgodzie z poprawnościową polityką Disneya. Gdyby nie stosunki i proporcje, byłoby to bardzo dobre zagranie. „Heteroseksualne” Gwiezdne wojny są na tym polu po prostu nudne i z chęcią widziałbym jakąś wojowniczkę Jedi wzdychającą do innych uczennic ze świątyni.
Problemem jest jednak natłok takich sylwetek. Przez to „Star Wars: Aftermath” zamienia się momentami w manifest mniejszościowy. Jedna postać ma dwie mamusie, inna dwóch tatusiów, u kolejnej dwie ciocie bardzo się lubią, czołowa postać jest gejem, asystentka drugiej lesbijką… Hej Disney, my, fani Gwiezdnych wojen, wiemy o istnieniu osób o odmiennej tożsamości seksualnej. Jednak na bogów, zachowajcie jakieś proporcje, jakieś realne stosunki. Z jednej skrajności popada się w drugą, przez co zamiast poważnie, wychodzi po prostu śmiesznie.
Co do samego uniwersum – to stoi w miejscu i wyraźnie czeka na „Przebudzenie Mocy”.
Książkę „Star Wars: Aftermatch” trzeba uznać właśnie za teaser trailer nadchodzącego „Episode VII”. Nie pomost. Nie łącznika obu trylogii. Jedynie teaser trailer. Publikacja sama w sobie nie niesie żadnej wartości. Nie zmienia fikcyjnego świata. Nie wprowadza ważnych postaci. W momencie, w którym już mamy poznać, kto pociąga za sznurki, w którym już mamy odkryć jakąś tajemniczą sektę, następuje koniec. Sygnał jest jasny i klarowny – dzięki, że kupiliście książkę, a teraz czekacie do grudnia, na premierę filmu.
Oczywiście można się było tego spodziewać. Liczyłem jednak, że Wendig dostanie nieco więcej solidnego materiału, na którym może pracować. Tak się nie stało. Wydarzenia ze „Star Wars: Aftermath” są po prostu nieistotne. Dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy, ale te dotyczą jedynie tych postaci, które stanowią przeszłość Gwiezdnych wojen, nie ich przyszłość.