Sądzicie, że „Ostatni Jedi” był pomyłką? „Star Wars Holiday Special” to film, którego George Lucas wstydzi się bardziej niż Jar Jar Binksa
Ciekawe, jak wielu z was zdaje sobie sprawę, że „Imperium kontratakuje” nie jest tak naprawdę bezpośrednim sequelem „Nowej nadziei”. Ten tytuł należy się telewizyjnej produkcji „Star Wars Holiday Special” z 1978 roku. Jest potworna!
Trwający trochę ponad 90 minut film telewizyjny „Star Wars Holiday Special” szykowany był na wielkie wydarzenie. Jego premiera miała miejsce 17 listopada 1978 roku w Stanach Zjednoczonych. Półtora roku po premierze filmu „Gwiezdne wojny: Nowa nadzieja”, ale jeszcze w samym środku trwającej światowej gorączki na punkcie Star Wars, który urastał już wówczas do rangi popkulturowego fenomenu, jakim jest obecnie.
Co istotne, „Star Wars Holiday Special”, ze względu na zapisy w umowach z aktorami, miał w obsadzie wszystkie gwiazdy przeboju George’a Lucasa. Pojawiają się w nim, w rolach epizodycznych, ale jednak, Mark Hamill jako Luke Skywalker, Harrison Ford jako Han Solo, Carrie Fisher jako księżniczka Leia. Zapowiadający obsadę lektor wymienia także Petera Mayhew jako Chewbakę, Anthony’ego Danielsa jako C-3PO oraz „R2-D2 jako... RD-D2, bo po co wymieniać z nazwiska osobę, która siedzi wewnątrz małego robota i wykonuje ogrom pracy...
Fabuła filmu, mająca miejsce pomiędzy wydarzeniami z „Nowej nadziei” a „Imperium kontratakuje”, skupiona jest wokół rodziny Chewbaki i rozgrywa się w ich domu na rodzinnej planecie Chewiego, Kashyyyk.
Pomysł na film o rasie Wookie wyszedł ponoć od samego George’a Lucasa, natomiast poza tym nie miał on większej styczności z tą produkcją. W „Star Wars Holiday Special” poznajemy więc bliskich Chewbaki – jego ojca, synka oraz żonę o imieniu Mala (której usta, dla podkreślenia jej kobiecości, są niepokojąco wydatne) – oczekujących na powrót Chewiego, który razem z Hanem Solo przemierza kosmiczne rubieże.
W początkowej fazie filmu, po niedługim wstępie na Sokole Millenium, przenosimy się do domu Chewbaki i tam przyjdzie nam obserwować pierwsze najdziwniejsze 10 minut w historii telewizji. Twórcy uznali bowiem, że będzie dobrym pomysłem, gdy widzowie zaczną oglądać typowy dzień u Wookiech, tyle że bez żadnych napisów tłumaczących co oni mówią w swoim języku... Możemy się mniej więcej domyślać, co tam się tak naprawdę dzieje, bazując na nieporadnych gestach aktorów w bezwstydnie tanich i niedopracowanych kostiumach.
Nazwanie tego kuriozum może być jednak nieuczciwe względem tego, co przyjdzie nam zobaczyć później.
Czekają nas bowiem jeszcze sceny z Malą próbującą przygotować obiad i oglądającą w tym celu program o gotowaniu z czterorękim kosmitą. Potem następuje żenująco nijaki występ „cyrkowców”, który poprzez hologram ogląda syn Chewiego.
Jest tu też animowana wstawka (fatalnej jakości), inspirowana twórczością Moebiusa, w której, co ciekawe, po raz pierwszy tak naprawdę, przedstawiony zostaje Boba Fett. Jeśli więc myśleliście, że jego debiut miał miejsce w „Imperium kontratakuje”, to byliście w błędzie.
To jednak i tak nic w porównaniu z muzycznymi występami, które są siermiężnie złe. Bea Arthur śpiewająca w kantynie w Mos Isley była jeszcze w tym wszystkim jakkolwiek znośna, natomiast scena, w której szturmowiec Imperium ogląda, w czymś co przypomina piekarnik połączony z maszyną do szycia, holograficzny koncert zespołu Jefferson Starship, sprawiła, że zacząłem się zastanawiać, czy ktoś nie dosypał mi czegoś do herbaty.
Tak idiotycznego pomysłu, umieszczonego pośrodku produkcji z marką „Star Wars" nie wymyśliłby nawet Uwe Boll. Ale i to jeszcze nie wszystko.
W pewnym momencie podstarzały ojciec Chewbaki zasiada przed przedziwną machiną wirtualnej rzeczywistości i po założeniu hełmu przyjdzie mu oglądać turbo-kiczowaty koncert żenady w wykonaniu quasi-erotycznego hologramu Diahann Carroll. Ach te lata 70.
„Star Wars Holiday Special” to jednak nie tylko okrutnie zła rzecz, jeśli chodzi o fabułę. Od strony realizacyjnej aż bije taniością, tandetą i styropianem.
Przy tym filmie „Pan Kleks w kosmosie” wydaje się wystawną superprodukcją. Kostiumy robione były chyba metodą chałupniczą. Całość powstała za milion dolarów, czyli ponad 10 razy mniej niż kinowa „Nowa nadzieja”, ale różnica poziomów jest znacznie większa. „Star Wars Holiday Special” nie wygląda nawet na 10 proc. tego budżetu. Sprawia wrażenie smutnej amatorskiej produkcji, z fatalnym oświetleniem, okropnym udźwiękowieniem, przy tym nakręcony został na taśmie wideo, a nie na pełnoprawnych filmowych kamerach, co też ma swoje liczne mankamenty.
W najlepszym wypadku „Star Wars Holiday Special” wygląda jak nieudana próba stworzenia awangardowej telewizji, athouse'owej pantomimy klasy C w sztafażu taniego przedstawienia telewizyjnego rodem z sowieckich programów dla dzieci. Biorąc pod uwagę, że „Nowa nadzieja” była wówczas już jednym z najbardziej kasowych filmów wszech czasów, jestem zszokowany, że coś takiego w ogóle wypuszczono w świat.
Właściwie to „Star Wars Holiday Special” wart jest odnotowania z dwóch przyczyn.
Pierwsza to wspomniane przeze mnie wcześniej, przedstawienie światu Boby Fetta. Szkoda, że w takiej wersji, ale nie przeszkodziło mu to zostać postacią kultową w uniwersum Star Wars. Druga to fakt, że to w tej produkcji po raz pierwszy oficjalnie podano do informacji, że głos Dartha Vadera podkłada aktor James Earl Jones. Podczas oryginalnej dystrybucji „Nowej nadziei” nie uwzględniono jego nazwiska w obsadzie. Ale to właściwie tyle, jeśli chodzi o jakiekolwiek wartości, których można doszukać się w tej produkcji.
Wystarczy spojrzeć na minę Harrisona Forda w scenach ze „Star Wars Holiday Special”, by widzieć, jak bardzo się męczy. Jego zażenowanie obecnością na planie jest widoczne gołym okiem. Z jego twarzy bije głośne zapytanie: „Co ja tu, do cholery, robię!?”.
George Lucas w ogóle nie przyznaje się do jakichkolwiek powiązań z tą produkcją, zresztą przez lata robił, co mógł, by „zakopać ją” przed światem. I częściowo mu się udało. Po emisji „Star Wars Holiday Special” w 1978 roku, ze względu na falę krytyki, film szybko zdjęto z anteny i nigdy więcej oficjalnie nie pokazano publicznie. Wszystkie kopie tego filmu zostały albo ukryte w głębokim sejfie pod ziemią, albo metaforycznie spalone.
I świat dość szybko zapomniał o istnieniu tego kuriozum. Aż w latach 90., zaczęły pojawiać się osoby mające dostęp do nagranych na kasetach wideo emisji filmu i próbujących go pokazać ludziom. Obecnie można go znaleźć w całości na YouTube’ie (ciekawe czy pojawi się też na platformie Disney+), aczkolwiek osobiście nie radzę tego oglądać. Szkoda czasu. No chyba, że chcecie się przekonać o tym, że można zszargać mitologię Gwiezdnych wojen bardziej niż w „Ostatnim Jedi”, a Jar Jar ostatecznie wcale nie był taki zły.
Przed premierą serialu „The Mandalorian” reżyser Jon Favreau wyraził chęć nakręcenia nowej wersji „Star Wars Holiday Special”. Biorąc pod uwagę sukces serii, Disney może mu na to pozwolić. Miejmy tylko nadzieję, że odda on w ręce fanów coś diametralnie lepszej jakości.