To poniekąd moment historyczny. Na ekrany kin wchodzi pierwszy pełnometrażowy, wysokobudżetowy film z uniwersum Gwiezdnych wojen, który nie należy do kosmicznej sagi. W związku z tym mam całą masę obaw odnośnie "Star Wars: Rogue One".
1. Poczuję przesyt Gwiezdnymi wojnami
Jeszcze kilka lat temu nawet nie przyszłoby mi to do głowy, ale dzisiaj zastanawiam się, czy film kinowy z logo Star Wars serwowany co roku to dobry pomysł. W 2015 mieliśmy "The Force Awakens", teraz mamy "Rogue One", za rok dostaniemy "Forces of Destiny".
Jako fan "Gwiezdnych wojen" doskonale wiem, że czekanie to jeden z fundamentalnych elementów bycia miłośnikiem tej marki. Między kolejnymi epizodami istniały lata przerwy, co pozwalało na rozpalenie fantazji oraz kwitnięcie tak zwanego rozszerzonego uniwersum. Teraz tego brakuje, a kolejne filmy w uniwersum Star Wars powstają niczym na taśmie fabrycznej.
2. Stracę oczekiwania wobec "Gwiezdnych wojen"
W Disneyu zdecydowali, że "Gwiezdne wojny" będą trochę jak filmy Marvela - wydawane co roku, aby zaspokoić głód fanów. Epizody sagi mają się przeplatać z historiami uzupełniającymi, aby hollywoodzka maszyna kręciła się szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. To nieuchronnie wiąże się z obniżeniem naszych oczekiwań.
Weźmy za przykład wcześniej wspomniane produkcje Marvel Studios. Miałem oczekiwania odnośnie pierwszego "Iron Mana" czy pierwszych "Avengersów". Jednak teraz, z trzema filmami o superbohaterach rocznie, po prostu je chłonę. Bezrefleksyjnie konsumuję, razem z popcornem. Nie chcę, aby marka Star Wars została sprowadzona do tego samego poziomu. Mimo wszystko, Gwiezdne wojny zawsze wydawały mi się „czymś więcej” niż produkcje z zamaskowanymi herosami.
3. "Star Wars: Rogue One" to zupełnie nieważna, poboczna historia
„Grupa rebeliantów wykrada plany Gwiazdy śmierci” - to zdanie, którym można opisać cały scenariusz "Rogue One", nawet nie idąc na film do kina. Tytuł umiejscowiony między trzecim i czwartym epizodem jest preludium do wydarzeń, które doskonale znamy od lat. Nie sądzę, aby ta opowieść mogła mnie zaskoczyć czymś naprawdę niesamowitym.
A to właśnie zaskoczenie jest jednym z elementów składających się na magię Gwiezdnych wojen. Luke będący synem Vadera. Kylo posiadający za ojca Hana Solo. To wszystko niespodzianki, którymi żyją fani Star Wars przez kolejne miesiące.
Nie mam pojęcia, czym może zaskoczyć mnie "Rogue One", skoro już teraz wiem, co wydarzy się dalej. Dzięki wykradzionym planom Luke Skywalker zniszczy Gwiazdę Śmierci, a kilka lat później zginie sam Imperator. Ta-dam, koniec. Jeżeli "Łotr Jeden" nie jest jakoś sprytnie połączony z nową trylogią, to naprawdę brakuje mi wyobraźni, co takiego musi stać się w filmie, abym poczuł się naprawdę wstrząśnięty i zszokowany.
4. Najbardziej nijaka bohaterka w historii Gwiezdnych wojen.
Nie mam zamiaru oceniać warsztatu aktorskiego Felicity Jones przed obejrzeniem filmu. Mogę za to oceniać materiały reklamowe, jakimi Disney i LucasFilm zachęcają mnie do kupna biletu. Na wszelkiej maści zwiastunach, jakie trafiły do sieci, główna bohaterka wydaje się najnudniejszym ogniwem całej drużyny.
O wiele ciekawszy jest imperialny droid, albo postać niewidomego wojownika, wyznającego wartości zbliżone do tych kultywowanych przez Jedi. Schemat porzuconego dziecka, które po latach powraca, aby zatrzymać pracę ojca, jest mocno wyświechtanym zabiegiem narracyjnym. No i sama postać rebeliantki - brakuje mi w niej jakiejś iskry, jakiejś wewnętrznej mocy.
5. Szwarccharakter niegodny "Gwiezdnych wojen"
"Rogue One" wyróżnia się na tle innych filmów Star Wars tym, że znacznie mniej tutaj Mocy, a więcej blasterów, granatów i ładunków wybuchowych. To bardzo ciekawa perspektywa, która niestety rodzi pewne komplikacje.
Tym razem „głównym złym” nie jest przerażający Sith z czerwonym mieczem, obleczony w czarną szatę. Chociaż Darth Vader przelotnie pojawi się w filmie, szwarccharakterem "Rogue One" został wysokiej rangi imperialny oficer, wciśnięty w charakterystyczny, biały uniform.
To trochę tak, jak gdyby w czwartym epizodzie kosmicznej sagi „tym złym” nie był Darth Vader, ale siwawy Wielki Moff Tarkin. Nie to, że mam coś przeciwko tej postaci. Chodzi jednak o pewną symbolikę. O szermierkę dobra ze złem. O skrzyżowanie niebieskiego i czerwonego miecza świetlnego. Tego w "Rogue One" (prawdopodobnie) nie uświadczymy.