"Star Wars: Rogue One" równie dobrze mogłoby trwać tylko pięć ostatnich minut. Te były niesamowite!
Star Wars: Rogue One to film solidny, ale nowi bohaterowie i nowe historie nijak się mają do kultowych postaci ze starej trylogii. To one skradły całe widowisko.
Wydając "Star Wars: Rogue One", LucasFilm pokazał jak na dłoni wzór filmu pustego. Takiego, który nie wnosi do kosmicznej sagi niczego poza ładnymi widokówkami. To taki bezpieczny wariant, niepozostawiający po sobie żadnego śladu. Przygoda na jeden raz, do skonsumowania i zapomnienia.
Nie oznacza to, że "Star Wars: Rogue One" jest filmem złym.
Tego napisać nie mogę. Zamiast „zły”, „kiepski” czy „nijaki” wolę określenie „zbyteczny”. Poza bardzo dobrymi kreacjami niewidomego wojownika Chirruta Îmwe oraz imperialnego droida K-2SO, w "Rogue On"e nie ma na kim zawiesić oka. No bo na pewno nie na przeciętnej Felicity Jones, a także nie na jej partnerze. Pomimo szczerych chęci, nawet nie pamiętam jego imienia. Cassan? Cassius? Coś w tym kierunku.
Jeżeli ktokolwiek miałby dostać wyróżnienie za ten film, byliby to nieznani z imienia oraz nazwiska magicy ze studia Industrial Light & Magic. To oni odpowiadają za efekty specjalne do filmu, które są po prostu przecudowne. Gwiazda Śmierci nad powierzchnią planety, niszczyciele w przestrzeni kosmicznej, wybuchające maszyny kroczące AT-AT - wszystko to wspaniała uczta dla oczu.
Z drugiej strony, w "Star Wars: Rogue One" jest zaskakująco dużo prawdziwych planów akcji oraz kostiumów. Jak gdyby reżyser za wszelką cenę chciał podkreślić, że docenia bogactwo metod użytych do stworzenia oryginalnej trylogii. Świetnie się to sprawdza w praktyce, a prawdziwe sztuczki przeplatane z efektami komputerowymi dają rewelacyjne połączenie.
"Star Wars: Rogue One" to jeden z tych filmów, w których tło jest lepsze niż pierwszy plan.
Mamy niesamowite, egzotyczne planety. Gęste od oryginalnych kostiumów, pełne życia uliczki. Kapitalne widoki, tworzone przez horyzonty niepowtarzalnych planet. Epickie ujęcia kosmicznych bitew oraz partyzanckich starć na ubitej ziemi. Wszystko to sprawiało, że moje wewnętrzne dziecko wyło z zachwytu.
Na to nakłada się pierwszy plan, czyli przeciętni aktorzy w przeciętnie rozpisanych rolach, z przeciętną ekspresją i przeciętnym czasem ekranowym. Z tyloma kreacjami do pogodzenia przed kamerą, reżyser ostatecznie nie ma dostatecznie wiele czasu dla żadnej z nich. A szkoda. Z chęcią poszedłbym na solowy film z samym niewidomym Chirrutem Îmwe. Facet naprawdę wymiata.
Te niedogodności z nawiązką naprawia ostatnie 5 minut filmu.
Nie będę wam niczego zdradzał. Napiszę tylko, że ostatnie sekwencje są tak niesamowite, że momentami zapominałem oddychać. Coś pięknego. Jestem przekonany, że każdy fan Gwiezdnych wojen będzie w siódmym niebie. Równie dobrze przez dwie godziny mogli pokazywać mi zdjęcie tłustego Jabby, a gdybym potem dostał końcówkę "Rogue One", opuszczałbym kino z uśmiechem od ucha do ucha.
Poważnie - finał jest rewelacyjny. Warto kupić dla niego bilet. To tak, jak gdyby w LucasFilmie przeprowadzili ankietę mającą zbadać, co fani Gwiezdnych wojen najbardziej chcą zobaczyć w nowym filmie pełnometrażowym. Potem z kolei poszli do najlepszych twórców efektów specjalnych, położyli pieniądze na stole i powiedział „dajcie im to”. No kupili mnie. Przyznaję.
Tanią, ale piękną sztuczką sprawili, że nie jestem w stanie źle myśleć o tym filmie.
Siedem i pół Gwiazdy Śmierci na dziesięć.