Nowa szkoła, aż nazbyt miły ojczym oraz superbohaterska laska — oto „Stargirl” w pigułce
Najnowszy serial na podstawie komiksów wydawnictwa DC nie skradł mojego serducha. „Stargirl” to festiwal odgrzewanych kotletów oraz ogranych klisz.
OCENA
Oferta amerykańskiej stacji CW oraz współpracującej z nią blisko platformy DC Universe, a zarazem należącego do tej samej grupy medialnej HBO, poszerzyła się o nowy serial o superbohaterach. „Stargirl”, bo taki tytuł nosi ta produkcja, zadebiutowała w poniedziałek w Stanach Zjednoczonych, a wczoraj w naszym HBO GO.
Świeżutki jeszcze serial powstał jako wspólny projekt CW i DC Universe i to widać. Jest czymś pośrednim pomiędzy campową już serią „Arrowverse”, a nieco świeższymi i bardziej wymuskanymi serialami dystrybuowanymi głównie na multimedialnej platformie DC takimi jak „Titans”, „Doom Patrol” i „Swamp Thing”.
Do kogo kierowany jest serial „Stargirl”?
Nawet biorąc poprawkę na to, że tym razem jako ponad 30-letni facet nie trafiłem do grupy docelowej superbohateskiego serialu — bliżej do niej jest o połowę młodszym ode mnie dziewczynkom — dobrze nie jest. „Stargirl” to taka generyczna opowieść o dorastaniu po przeprowadzce do nowego miasta.
Główna bohaterka, Courtney Whitmore, to z kolei taka typowa 15-latka. Wraz z matką i wyrozumiałym aż do przesady ojczymem przeprowadza się do nowego miasta, gdzie trafia do nowej szkoły. Dziewczyna fascynuje się gimnastyką i jest outsiderką, ale ma dobre serce — instynktownie staje w obronie słabszych.
To pewnie dlatego pewna świecąca laska wybiera Courtney na spadkobierczynię dziedzictwa całego Justice Society.
Z pomocą tego artefaktu, który bardziej od kosmicznej broni przypomina skrzyżowanie zwierzątka domowego z McGuffinem wszelkich McGuffinów, młoda dziewczyna już w pilocie gra na nosie miejscowym chuliganom. Ściąga tym samym na siebie uwagę złoczyńców, którzy ukrywali się w tej okolicy od dekady.
Członków tej złowrogiej grupy, czyli Injustice Society, trudno jednak traktować poważnie. Złoczyńcy rodem z komiksów z początków ubiegłego wieku są jeszcze bardziej przerysowani niż wariatka Alice walcząca z Kate Kane oraz gadający Goryl Grodd będący przeciwnikiem Barry’ego Allena.
Na szczęście na potrzeby „Stargirl” powołano do życia zupełnie nowe serialowe uniwersum.
W crossoverze seriali z serii „Arrowverse” o nazwie „Crisis on Infinite Earths” multiwersum z perspektywy bohaterów takich seriali jak „Arrow”, „The Flash”, Supergirl”, „Legends of Tomorrow”, „Black Lightning” i „Batwoman” przestało istnieć, ale wiemy, że to nie prawda. „Stargirl” jest zaś tego dowodem.
Czytaj też:
Akcja nowego serialu rozgrywa się w kolejnej alternatywnej rzeczywistości i to nie bez powodu. Pozwoliło stacji CW wprowadzić nową wersję zarówno Stargirl, którą pierwotnie w „Arrowverse” w ramach „Legends of Tomorrow” zagrała Sarah Grey, jak i całej organizacji Justice Society of America.
Ta grupa w komiksach broniła obywateli Stanów Zjednoczonych przed złem i występkiem na długo przed Ligą Sprawiedliwości.
Niestety nie spędziliśmy z członkami Justice Society z Earth-2 zbyt dużo czasu. Twórcy serialu „Stargirl” pozbyli się już ich w prologu, a cała produkcja opiera się na założeniu, że ta pierwsza grupa ziemskich superbohaterów została 10 lat temu. Nie oznacza to jednak, że akcja serialu osadzona jest w przeszłości.
W tej inkarnacji Justice Society działało zaraz po drugiej wojnie światowej, a na początku obecnego tysiąclecia. Mimo to „Stargirl” stara się mieszać styl retro z nowoczesnością i całkiem nieźle to twórcom wychodzi. Niestety cała ta otoczka to za mało, gdy w scenariuszu klisze poganiają banały:
- serdeczny, cierpliwy i niedoceniony przyjaciel domniemanego ojca głównej bohaterki wiąże się jej z matką;
- osierocona przez ojca dziewczyna pyskuje temuż bardzo wyrozumiałemu ojczymowi;
- samochód należący do nowego ojca rodziny z brakiem poczuciem własnej wartości to robot;
- karykaturalny przyrodni brat głównej bohaterki jest jej optymistycznym przeciwieństwem;
- do stolika wyrzutków na stołówce szkolnej zasiadają dzieciaki, którzy się (jeszcze) nie znają;
- wredna przewodnicząca cheerleaderek nagabuje nową uczennicę, by zaraz potem z niej drwić;
- bohaterki wdaje się w spór z synem wpływowego biznesmena, który jest przerażającym złoczyńcą.
Nie brzmi to niestety ani przesadnie odkrywczo, ani angażująco i… bynajmniej takie nie jest. W dodatku ta kosmiczno-magiczna laska głównej bohaterki, która żyje własnym życiem, to już taka typowa do bólu deus ex machina. Z tego powodu naprawdę trudno jest wykrzesać z siebie tu jakiekolwiek emocje.