Za dużo Roswell i za mało Z Archiwum X. Stranger Things 2 jest gorsze od pierwszego sezonu
Stranger Things 2 to świetna telewizyjna przygoda, którą pochłonąłem w tak niezdrowo krótkim czasie, że głupio się przyznać. Jednak nawet z pozycji fana „klimatu lat 80-tych” widzę, że drugi sezon braci Duffer jest odczuwalnie gorszy względem debiutanckiej serii. Z przynajmniej pięciu powodów:
OCENA
UWAGA - tekst zawiera spoilery dotyczące Stranger Things 2.
Po pierwsze - dużo Roswell, mało Z Archiwum X.
Gdy serial rozpoczął się sceną z Ósemką, byłem zdecydowanie na tak. Bracia Duffer pokazali, że gra toczy się na znacznie szerszą skalę. Osoby z nadprzyrodzonymi zdolnościami są wśród nas, a za kurtyną rozgrywa się pojedynek między odmieńcami oraz władzą. Oklepany pomysł, ale pozwalał wyprowadzić Stranger Things na zupełnie nowe wody.
Nie sądziłem jednak, że owe wody należą do jeziora Bitter Lake leżącego przy miasteczku Roswell. Epizod, w którym Nastka dołącza do wielkomiejskiego gangu był tak inny od całej serii, jak to tylko możliwe. Punkowa dziewczyna odnajduje samą siebie, poszukując sprawiedliwości razem z innymi wyrzutkami. Specjalne moce, paskudne makijaże, dekadencka młodzież - powiało Roswell. Nie powinno.
Nie będę się spierał, że wysyłanie Nastki do wielkiego miasta było dla serialu odświeżające. Producenci pobawili się konwencją i poeksperymentowali. Widz nie zyskał na tym jednak niczego. Cała ekspedycja miała czysto funkcyjne zadanie - przeciągać połączenie Mike’a oraz Jedenastki do przedostatniego odcinka. Doskonale rozumiem sensowność tego zabiegu, ale nie akceptuję jego wykonania. Twórcy niszczą specyficzną spójność serialu, wyrażoną silną inspiracją filmami sci-fi i horrorami z lat 80-tych. Z czysto warsztatowego punktu widzenia powiało taniością.
Po drugie - za dużo komputerowych efektów specjalnych.
Jesteśmy świadkami głębokiej refleksji, która następuje w strukturach Hollywood. Po długich latach nagminnego polegania na komputerowych efektach specjalnych, branża filmowa wraca do zdrowych zasad zapoczątkowanych wraz z nagłym rozwojem technik komputerowych. Według nich sztuczki CGI powinno się stosować wyłącznie tam, gdzie producenci nie mają możliwości użycia prawdziwych efektów specjalnych.
Twórcy Stranger Things 2 idą jednak pod prąd. Wraz z większym budżetem śmielej pozwalają sobie z komputerami. Niestety, za wykonanie CGI nie odpowiada Industrial Light and Magic, co widać gołym okiem. Podawany z rąk do rąk komputerowy Dart wyglądał tak nierealistycznie, że nerwowo wierciłem się w fotelu. Bariera między komputerowymi efektami specjalnymi oraz realnym planem zdjęciowym nie została zatarta. To dwa światy, które oddziela widoczna z daleka granica.
Nie licząc zamykania portalu z ostatniego epizodu, efekty komputerowe po prostu nie domagają. Demo-psy wyglądają sztucznie i nienaturalnie. Szkoda, że producenci nie pozostali przy prawdziwych kostiumach, jak przez większość pierwszego sezonu. Walka z człowiekiem w stroju Demogorgona wydawała się o wiele bardziej składna niż wymachiwanie kijem na ślepo, siłując się ze stadem kiepsko wykończonych czworonogów z piekła rodem.
Po trzecie - Mad Max? Tylko George’a Millera
Wprowadzenie nowych postaci do miasteczka Hawkins to pozytywne, pożądane zjawisko. O ile jednak Billy ze swoją peruką od razu stał się częścią serialowego uniwersum, tak rudowłosa Max do samego końca ma trudność w odnalezieniu swojego miejsca. Jako „piąte koło u wozu” w ekipie, scenarzyści mogli tchnąć w nią naprawdę wiele życia oraz emocji. Dzieje się zupełnie inaczej.
Chociaż Maxine występuje zaraz obok znanych i lubianych chłopaków, jej wpływ na dynamikę serialu jest znikomy. To rywalizacja Dustina oraz Lucasa „ciągnie” żeńską postać. Ta sama w sobie nie ma do zaoferowania niczego ciekawego. Max została kiepsko rozpisana, kiepsko dobrana oraz kiepsko przedstawiona. Dziewczynka mocno odcina się na tle pozostałych głównych bohaterów.
O wiele bardziej charyzmatycznie wypada już młodsza siostra Lucasa, którą widzimy w raptem kilku ujęciach. Albo Dr. Owens prowadzący Laboratorium Hawkinsa. Max jest pożerana z każdej strony - przez przyrodniego brata, przez chłopaków z paczki, przez Jedenastkę. Scenarzyści nie znaleźli dla niej odpowiedniego miejsca, mimo wciskania ją do większości scen. Okropnie poprowadzona postać. Do tego w jej młodzieńczej relacji z Lucasem nie ma krzty wiarygodności.
Po czwarte - brakuje tego złego. No chyba, że to Hopper
W pierwszym sezonie Stranger Things personifikacją wszystkiego co złe, oślizgłe i podstępne był Demogorgon. W drugiej serii brakuje takiej sylwetki. Jasno określonego wroga, z którym dochodzi do oczyszczającego pojedynku, w którym dobro triumfuje nad złem. Czymś takim miał być Łupieżca Umysłów. Nie mogę odmówić mu efektowności, ale w serialu nigdy nie dochodzi do bezpośredniej konfrontacji między nim, a przedstawicielami Jasnej Strony Mocy.
Z tego powodu na taśmę trafia wielu pomniejszych łotrów, na których miała się koncentrować uwaga widzów. Mamy więc Billy’ego, który po części sam jest ofiarą przemocy domowej. Mamy demo-psy, którym brakuje jednak rozmachu potrzebnego dla szwarccharakteru. Pojawia się sadystyczny pracownik Hawkins Lab, ale jego skomlenie o życie nie ma nic wspólnego z walką dobra i zła. Jest również bezosobowa szczelina, której korzenie pełne są złośliwych macek i pnączy.
Wszystko to jest w mniejszym lub większym stopniu złe, lecz nie na tyle, aby stanowić głównego rywala dla bohaterów. Ze względu na brak wyraźnej i ostatecznej konfrontacji ze złem i występkiem, wszystko pozostaje w stanie zawieszenia. Łupieżca Umysłów dalej pochyla się nad Hawkins. Druga Strona stale istnieje. Will najprawdopodobniej wciąż może mieć wizje. W praktyce najważniejszym wydarzeniem całego sezonu okazuje się… zamknięcie szczeliny oraz Hawkins Lab.
Ze względu na swoją niematerialną, mocno eteryczną formę, Łupieżca Umysłów nie był w stanie wywołać we mnie silnych emocji. Po prostu… akceptowałem jego obecność na ekranie. Tylko tyle. Jeżeli miałbym wskazać, wobec której postaci miałem naprawdę negatywne skojarzenia, byłby to Hopper. To, jak policjant przez rok przetrzymuje nastolatkę dla jej bezpieczeństwa, jednocześnie rekompensując sobie brak córki, zasługuje na poważną debatę wśród fanów Stranger Things.
Po piąte - mogłoby być trochę straszniej.
W Stranger Things 2 producenci nie mogą już polegać na elemencie zaskoczenia. Widzowie znają Drugą Stronę, Demogorgona oraz efekty eksperymentów w Laboratorium Hawkins. To zrozumiałe, że niespodzianek będzie więc nieco mniej. Nie oczekiwałem po producentach cudów. Liczyłem za to, że chociaż trochę się wystraszę. Nic z tego.
Klimatyczna, niemal wyjęta ze Z Archiwum X, scena była jedna. Do tego nie w pełni wykorzystana. Gdy rewelacyjna Winona Ryder widzi Łupieżcę Umysłów na nagraniu VHS-C, przez chwilę powiało grozą. Niestety, momentum nie jest ciągnięte, a akcja galopuje tak szybko, że kolejne wydarzenia z Łupieżcą niczym już nie zaskakują. Nie budzą też żadnych silnych emocji.
Polem do popisu było również opętanie Willa. Gdy chłopak mówi, że „on nie lubi ciepła”, stojąc przed wejściem do łazienki, liczyłem na mocne rozwinięcie. Zabawa Omenem oraz Egzorcyzmami Emily Rose to sprawdzony patent na grozę. Szkoda, że producenci nie pokazali, jak Will staje się coraz bardziej nieobliczalny i mroczny. Jak zachowanie chłopaka zaczyna przerażać jego przyjaciół, lekarzy, a nawet brata i matkę. Kapitalny młody aktor Noah Schnapp spisałby się tutaj na medal. Jego gra tak czy siak jest rewelacyjna, ale mogłaby być do tego nieco mroczniejsza.
Oczywiście Stranger Things 2 to świetne telewizyjne widowisko.
Relacja postaci Dustin - Steve to kapitalna gratka dla fanów. Do niesamowitej Winony Rider dołączył przekonujący Sean Astin o wspaniałym wachlarzu aktorskim. Postaci Lucasa, Willa oraz Dustina zostały bardzo dobrze rozwinięte. Barb nareszcie znalazła pośmiertny spokój. Pomysł z korytarzami pod ziemią był bardzo dobry. Epizod „Spy” to z kolei małe dzieło sztuki. No i ta muzyka! Rewelacja.
Ode mnie solidne siedem i pół wafla na dziesięć, przy ośmiu waflach dla pierwszego sezonu.