„Szybcy i wściekli” wjechali szybko i wściekle do kin, a mnie przez cały seans z ust nie schodził uśmiech
Film „Szybcy i wściekli 8” pobija kolejne rekordy, a świeżo po seansie wcale się temu nie dziwię. Stężenie absurdów w scenariuszu było niemożebnie wysokie, nawet jak na standardy tej serii, ale co z tego? Przy wylewającym się z ekranu testosteronie i ogłuszającym ryku silników bawiłem się wybornie.
OCENA
„Szybcy i wściekli” to seria, którą śledzę od lat, chociaż nawet nie jestem przesadnym miłośnikiem motoryzacji. Coś jednak jest w kreacji Vina Diesela (Dominic Toretto) i członkach jego rodziny, dzięki czemu co kilka lat wracam do tych zwariowanych i stereotypowych aż do przesady bohaterów.
„Szybcy i wściekli 8” to jeden z tych filmów, które naprawdę chciałem zobaczyć w kinie ze względu na zdjęcia i efekty specjalne.
Cykl odchodzi od pierwotnych założeń z roku na rok coraz bardziej. Seria już dawno skręciła w stronę kina akcji, a wybuchów towarzyszących bohaterom nie powstydziłby się Michael Bay. Historia zaczęła się od przedstawienia kilku osób biorących udział w nielegalnych wyścigach ulicznych, by stać się nieprawdopodobną opowieścią o kierowcach do zadań specjalnych.
Film „Szybcy i wściekli 8” nie sili się już nawet na wszechobecny patos. Kolejne sceny bywają do granic możliwości przekombinowane. Twórcy bawią się konwencją i nawet nie kryją się z tym, że chodzi im o pokazanie podczas dwóch godzin jak największej liczby zwariowanych akcji, które często nie mają już nic wspólnego z samochodami (lub z fizyką i zdrowym rozsądkiem).
Oczywiście z filmu na film poprzeczka zostaje postawiona coraz wyżej, ale „Szybcy i wściekli 8” z łatwością do niej dosięgają.
Kiedyś wrażenie na widzach robił zwykły wyścig dwóch aut w malowniczej scenerii. Dzisiaj to oczywiście za mało, a goście kin nie chcą przecież dostać odgrzewanego popcornu. Twórcy filmu mimo to wyszli z trudnego zadania obronną ręką. Najnowsza odsłona serii naprawdę jest jeszcze bardziej nieprawdopodobna niż poprzednie… i to wcale nie jest zarzut!
Od „Szybkich i wściekłych” oczekiwałem niezbyt skomplikowanej fabuły, ekscytujących pościgów, wielu głośnych wybuchów, testosteronu wiszącego w powietrzu podczas walk wręcz i poczucia humoru dość niskich lotów. Dostałem to wszystko, a w dodatku zmiksowane ze sobą z pomysłem i smakiem.
„Szybcy i wściekli 8” to naprawdę godna kontynuacja serii dla fanów gatunku.
Miłośnicy kina akcji powinni być bardzo zadowoleni. Wrócili niemal wszyscy lubiani przez widzów bohaterowie znani z poprzednich części. Nie zabrakło nowej i całkiem nieźle zagranej jednowymiarowej antagonistki i nieoczekiwanych zmian stron barykady. Fabuła jest prościutka, ale przy tym naprawdę trzyma się kupy i nie ma uczucia dysonansu podczas oglądania filmu.
Jako widz doskonale rozumiałem przez cały czas, dlaczego bohaterowie postępują tak jak postępują. Film nie silił się na jakieś przesadne twisty fabularne i uprościł wiele kwestii, ale wszystko w ramach przedstawionego uniwersum ze sobą zagrało. To by się jednak nie udało bez charyzmatycznych postaci, które budowano od lat i aktorów umiejących się bawić swoimi rolami.
„Szybcy i wściekli 8” to wbrew pozorom nie jest one-man show.
Główną gwiazdą serii jest oczywiście Dominic Toretto, który podobnie jak Agent XXX i Riddick, których odgrywa Vin Diesel w innych seriach, jest niezniszczalny i niesamowicie uzdolniony. O jego mocy stanowi jednak nie tylko fizyczna siła i szybko pracujący umysł. Toretto byłby nikim, gdyby nie jego rodzina, która powraca w „Szybkich i wściekłych” w niemal pełnym składzie.
Tak jak jednak zdradzono zresztą w licznych materiałach reklamowych, tym razem Dom stanie naprzeciwko swoich bliskich. Staje się mimowolnie ich przeciwnikiem, a potem głównie z perspektywy rodziny śledzimy akcję przenoszącą nas w najróżniejsze zakątki globu – od Berlina przez Nowy Jork aż na skute lodem wody północnej Rosji.
Bohaterów „Szybkich i wściekłych” przy tym nie da się nie lubić.
Tym razem na czele grupy bohaterów staje Luke Hobbs, którego gra świetnie bawiący się Dwayne Johnson. Rzuca podczas seansu wiele onelinerów, a jego przekomarzanie się z antagonistą z poprzedniej części Deckardem Shawem (w tej roli nie mniej zaangażowany i wyjątkowo dowcipny Jason Statham) rozbawiało publikę w tym wyżej podpisanego do łez. Shaw zresztą jest stopniowo wybielany przez scenarzystów, co może nieco rozzłościć fanów Hana.
Nie mogło też zabraknąć oczywiście Letty (Michelle Rodriguez). Żona Doma nie może pogodzić się z tym, że świeżo upieczony małżonek zdradził ją i rodzinę. Ekipę dopełnia Ramsey (którą gra znana z „Gry o tron” aktorka Nathalie Emmanuel) oraz duet Roman Pearce (Tyrese Gibson) i Tej Parker (Ludacris). To oni najczęściej odpowiadają za gagi rozładowujące napięcie, ale podczas ich przekomarzania nie zagęszcza się atmosfera.
Ekipa musi zmierzyć się z zupełnie nowym wrogiem.
Shaw i rodzina zostają przez okoliczności – oraz charyzmatycznego Pana Nobody (Kurt Russell) – zmuszeni do współpracy przeciwko wspólnemu wrogowi. Ich nowym partnerem zostaje bezimienny świeżak (Scott Eastwood), który w bolesny sposób uczy się współpracy z niedającymi się ujarzmić indywiduami ratującymi świat jeszcze przed śniadaniem.
Fabuła nie jest przesadnie skomplikowana. Ot, po otwierającym film wyścigu na Kubie będącym miłym ukłonem w stronę początków serii okazuje się, że za problemami bohaterów z poprzednich filmów stoi niezwykle zdolna hakerka o generycznym do bólu pseudonimie Cipher (Charlize Theron), której pomaga Rhodes (znany również z „Gry o tron” brodaty Kristofer Hivju).
Cipher szantażem zmusza Doma do wypełniania dla niej kolejnych zadań.
Z biegiem fabuły zaczynamy rozumieć motywację hakerki, która wcale nie jest aż tak generyczna jak jej pseudonim. Oczywiście film nie próbuje pokazać łamania zabezpieczeń w komputerach w realistyczny sposób, ale przynajmniej wykorzystuje dość świeży motyw autonomicznych samochodów w filmie o miłośnikach, bądź co bądź, klasycznej motoryzacji.
Historia to jednak tylko punkt wyjścia i spoiwo kolejnych fenomenalnie nakręconych scen akcji. Są one z punktu widzenia fizyki bzdurne, ale przy tym niesamowicie widowiskowe. Już pierwszy na Kubie robi wrażenie ze względu na dynamikę montażu, a później jest tylko lepiej. Na główne danie dostajemy pościg po ulicach Nowego Jorku przed armią zdalnie sterowanych aut.
Główne danie to ni mniej, ni więcej ucieczka przed… łodzią podwodną.
Nie ma żadnych wątpliwości, że „Szybcy i wściekli 8” to film przede wszystkim dla fanów cyklu i koneserów kina akcji napędzanego absurdem i nazwiskami prawdziwych twardzieli. Jeśli ktoś jednak jest gotów na dość pokaźne zawieszenie niewiary, by oglądać nieprawdopodobne wyczyny światowej klasy kierowców w najlepszych furach świata (rosyjscy żołnierze w furgonetkach z wyrzutniami rakiet), to będzie się dobrze bawił.
„Szybkich i wściekłych 8” widziałem w kinie IMAX i jestem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się na taki seans. Podczas starcia pomiędzy Hobbsem i Shawem aż wibrowałem, gdy głowy strażników więziennych uderzały o metalowe barierki, a ryk silników podczas załączania nitro, by uciec płomieniom świdrował w uszach. „Szybcy i wściekli 8” to bez dwóch zdań uczta dla zmysłów i film, który dostarcza dokładnie tego, co obiecywały zwiastuny.
Podczas seansu, na którym byłem, cała sala bawiła się świetnie.
Widzowie – czy to w napięciu oczekując na dalszy rozwój wydarzeń (w większości ta męska część widowni), czy to śmiejąc się w głos z kolejnych nieprawdopodobnych scen (głównie w przypadku towarzyszących im kobiet) dostali od „Szybkich i wściekłych 8” mnóstwo nieskrępowanej rozrywki. To zresztą jest zadanie filmów akcji i wysokobudżetowych blockbusterów, z którego reżyser Gary Gray wywiązał się bardzo dobrze.
Jeśli miałbym się do filmu tak na koniec przyczepić, to chyba jedynie do Cipher. Charlize Theron w ostatnich scenach stała się nieco zbyt karykaturalna – podobnie jak Rita Repulsa (Elizabeth Banks) w tegorocznym „Power Rangers”. Na szczęście trzyma poziom jako główna przeciwniczka niemal do samego końca, chociaż jej kolejne plany są bardziej przekombinowane niż ostatnich dziesięciu przeciwników Jamesa Bonda razem wziętych.
Nie wiem też, jak fani serii przełkną to, że Deckard Shaw po tym wszystkim, co złego wyrządził bohaterom, staje się sojusznikiem rodziny. Sam tego do końca nie kupuję, ale jeśli tylko dalej będę mógł oglądać Jasona Stathama i Dwayne’a Johnsona razem na ekranie, to przymknę na to oko. Mam nadzieję, że Han mi to wybaczy i nie mogę się zresztą doczekać dziewiątej części. „Szybkich i wściekłych” bynajmniej nie mam jeszcze dość.