Odnoszę wrażenie, że brak hype’u wokół nowych wydawnictw płytowych staje się ostatnio czymś normalnym. Beyoncé pokazała, że można, tylko że żona Jay-Z może sobie na to pozwolić. I tak wszyscy wiedzą, że jej album sprzeda się tak dobrze, że rodzice Blue Ivy będą mogli kupić jej złotego konika na biegunach. No dobrze, wszystko jest ok, ponieważ mówimy o górnej półce, ale Sophie Ellis-Bextor do niej przecież nie należy. A tu z tego ni z owego, Brytyjka pojawia się z kolejnym albumem i to całkiem dobrym oraz kompletnie różnym od tego, co do tej pory nam pokazywała.
Ostatnie lata dla Sophie nie należały do bardzo udanych. Jej sława trochę się ulotniła i o Sophie pamiętali jedynie Brytyjczycy (dzięki programowi Taniec z Gwiazdami, w którym wokalistka wzięła udział) oraz – co ciekawe – Rosjanie, gdyż Sophie dużo koncertowała u naszych wschodnich sąsiadów. Jeżeli rzucić komuś nazwisko Ellis-Bextor, to na 100% od razu krzyknie Murder On The Dancefloor, Music Gets The Best Of Me i Groovejet wykorzystując do tego jeden oddech. Po chwili zastanowienia jeszcze co niektórzy dodadzą Catch You.
No fajnie, fajnie, ale te największe przeboje Brytyjki są z 2002 roku, a Catch You (z płyty Trip The Light Fantastic) z 2007 roku także tego, trochę już minęło… W 2010 roku Sophie udzielała się na klubowych krążkach i wystąpiła w hitowym kawałku Can’t Fight This Feeling od Juniora Caldery oraz Not Giving Up On Love Armina van Buurena - i to były ostatnie dobre rzeczy, w których artystka brała udział.
Po drodze do najnowszego wydawnictwa (Wanderlust) został wydany jeszcze krążek Make a Scene, ale poza singlowym Off&On (i na upartego Heartbreak) płyta była okropnie wręcz nudna. Niby to dance, ale taki przy którym nogi mówią „stary, no co ty, do tego się nie da ruszać” – wyobraźcie sobie co uszy by powiedziały.
Minęły trzy lata, meteriał zgromadzony, nagrany i wydany. A najlepsze jest to, że Wanderlust to nie kolejna dance’owa płyta Sophie, którą omiotę jedynie uchem i zapomnę jak najszybciej. O nie! Tym razem artystka zaskoczyła wszystkich, w tym mnie. Przede wszystkim tym, że nie jest klubowo, nie jest dance’owo, za to trochę melancholijnie i bliżej popu i pop-rocku, co oznacza tyle, że artystka wraca do najgłębiej położonych korzeni, kiedy jeszcze nagrywała z Theaudience.
Wbrew moim początkowym obawom, po tym jak się otrzepałem z szoku i niedowierzania przyznałem, że Wanderlust jest nadaje się do słuchania i to nawet na kilka razy. Płyta może nie grzeszy oryginalnością i brzmi jak nagranie piosenek do cytatów z pamiętnika zatroskanej dziewczyny, ale słucha jej się przyjemnie. Chyba w końcu Sophie zdała sobie sprawę, że nic na siłę, że jak nie w tę stronę to może w drugą. To była mądra decyzja.
Dodam, że ciekawie się słucha głosu Brytyjki (lekkiego niczym zefirek ) w takich popowych aranżacjach, gdzie elektronika jest zjawiskiem obcym a z otwartymi rękoma wita się gitary, perkusję akustyczną i instrumenty smyczkowe. Całość zaczyna się od barokowego przepychu i epickości Birth of An Empire, po drodze rozbija się o spokojne Runaway Daydreamer – przypominające trochę twórczość Karen O – żeby na koniec osiąść na mocnym Cry to the Beat of the Band.
Wanderlust to nie jest płyta dla każdego. Ciężko ją polecić fanowi wcześniejszej (tanecznej) twórczości Sophie, który na siłę szuka dance’owych rytmów, napisanych na kolanie tekstów i banalności brzmienia. Jak sama artystka mówiła w wywiadach, inspiracją dla jej płyty były wizyty w krajach Europy Wschodniej i czuć to bardzo wyraźnie. Najnowszy krążek Sophie słucha się dobrze z otwartym umysłem, nie oczekując wielkich przebojów i melodii do podśpiewywania w drodze do pracy. Możecie za to oczekiwać płyty, której fajnie posłuchać przy dobrej kolacji, a nawet potańczyć z metrum ¾ (jak w Love Is Camera) jeśli najdzie was ochota.