REKLAMA

Najnowszy album Taylor Swift to katalog przyjemnych piosenek o miłości. Recenzujemy płytę „Lover”

7. album Taylor Swift to artystyczny krok w tył względem poprzednika, ale za to jeśli chodzi o nastrój, megagwiazda zwróciła się ku słońcu. Czy „Lover” to największe popowe wydarzenie 2019 roku?

taylor swift lover recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Tu bym polemizował. Wcześniejszy album Swift, „Reputation”, był mimo wszystko ciekawszy. Próbował, przynajmniej od strony produkcyjnej, popchnąć muzykę pop naprzód. W warstwie lirycznej był bardziej „szorstki”, nie tak wygładzony, bardziej dojrzały niż przyzwyczaiły nas do tego prawidła tego gatunku.

„Lover” to powrót do przyjemnego i urokliwego (przesłodzonego?) popu.

Kiedy więc można było odnieść wrażenie, że Taylor Swift przechodzi transformację z kolejnej kolorowej gwiazdki w dojrzałą artystkę, ta nagle się zatrzymuje i robi parę kroków w tył. Jak się domyślam, jest to jej świadomy wybór. Gwiazda na jej poziomie może robić co jej się podoba. Jeśli więc chce nagrać składankę pop przebojów dla rozmarzonych nastolatków, kim ja jestem, by jej tego zabronić?

Mogę jedynie trochę narzekać, że „Lover” to po prostu kolejna mainstreamowa pozycja muzyki popularnej, która nie wnosi niczego nowego, a jedynie jest przyjemna w obyciu. Choć pewnie istotnym czynnikiem jest fakt, że bardziej wymagająca „Reputation” jest najgorzej sprzedającym się krążkiem w karierze Swift.

Ale nie jest też tak, że będę smęcił w kółko, oczekując wysublimowanego artyzmu. Na plus „Lover” mogę z pewnością zaliczyć fakt, że nie jest to krążek efekciarski, przeprodukowany, bezmyślny. Swift zeszła z wysokiego C i skłoniła się ku bezpretensjonalnym brzmieniom. Czuć w nich przestrzeń, luz, pozytywne wibracje. „Lover” nie jest kakofoniczną próbą zwrócenia na siebie uwagi - jest w tym krążku coś zwiewnego, jak sama wokalistka pisze, jest to „list miłosny do stanu zakochania”.

Aż szkoda, że album ten pojawia się na koniec lata, a nie na jego początek. Spokojnie zagościłby na niejednej plażowej imprezie czy playliście zakochanych par podczas wakacyjnych wypraw.

Nawet jeśli jesteście fanami Taylor Swift i tego typu muzyki, album „Lover” może mieć dla was jedyną dużą wadę - jest zdecydowanie za długi. Czy rzeczywiście wokalistka musiała umieszczać na płycie aż 18 kawałków? Nawet jeśli są świetnie wyprodukowane, melodyjne i znakomicie zaśpiewane – komu potrzeba aż tyle słodyczy? Ponad 60 minut tego typu dźwięków może skończyć się muzyczną cukrzycą.

I Forgot You Existed mniej wprawionemu słuchaczowi może pomylić się z jakimś kawałkiem Ariany Grande. Podobnie jak choćby późniejszy Afterglow. Oczywiście są też znacznie ciekawsze momenty.

Cruel Summer to kandydat na jeden z większych przebojów z „Lover”.

Świetne rytmiczne syntezatory wprowadzają futurystyczny feeling, a mocny refren wynosi go do poziomu popowego hymnu lata.

W podobnych klimatach utrzymany jest I Think He Knows, tym razem już z żywym basem w tle, z wyczuwalnymi wpływami funku i Prince’a. The Man w warstwie lirycznej mierzy się z podwójnymi standardami postrzegania kobiet i mężczyzn w społeczeństwie, natomiast muzycznie to klasyczny power-pop, który równie dobrze mógłby znaleźć się w repertuarze Katy Perry.

Soon You’ll Get Better to jeden ze spokojniejszych i szczerze wzruszających kawałków na „Lover”. Swift mierzy się w nim z nawrotem choroby nowotworowej u swojej mamy. Gitary akustyczne i delikatny rytm oraz piękna melodia działają kojąco razem z głosem piosenkarki. Nie jest to jednak smutny numer – przepełnia go nadzieja i jest naprawdę poruszający w swej urokliwej prostocie.

False God to jeden z najlepszych utworów, nie tylko na „Lover”, ale w ogóle w karierze Swift.

Neonowa atmosfera syntezatorów w tle, świetny beat utrzymany w średnim tempie i ciekawie wplecione saksofonowe wstawki, które potrafią przyprawić o przyjemne dreszcze.

W You Need To Calm Down mięsiste syntezatory są wręcz hipnotyzujące, a później podbija je świetnie zaaranżowany refren.

Gdyby „Lover” składał się z samych takich utworów jak trzy ostatnie wymienione, byłaby to popowa perełka. W jakimś stopniu krążek ten został pochłonięty przez klęskę urodzaju i zwyczajny nadmiar. A wystarczyłoby ów album skrócić o jedną trzecią.

REKLAMA

Z drugiej strony – kto dziś tak naprawdę słucha albumów (przynajmniej tych popowych) w całości? Konsumpcja muzyki zmieniła się wraz z rozwojem streamingu. Dziś rządzą pojedyncze kawałki, tak jak niegdyś single wypuszczane do radia. A że Swift porozrzucała najlepsze numery w różnych punktach „Lover”, wielu słuchaczy pewnie i tak przebrnie przez całość.

Tym niemniej, ta niepotrzebna rozwlekłość i parę muzycznych zapchajdziur sprawiają, że moja ocena jest oczko niższa niż ta, którą mógłbym wystawić, gdyby „Lover” pozbyło się paru wtórnych kawałków. Najwięksi fani Taylor Swift mogą spokojnie dodać to jedno oczko do mojej oceny.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA