Kolejna filmowa propozycja, powiększająca imponującą bibliotekę Netfliksa to musical. "Tęskniąc za miłością" ma swój urok, ale to nie jest nowe "La La Land", "Sława" czy "West Side Story".
OCENA
Simone (Michaela Coel) to samotna matka wychowująca poruszającą się na wózku córeczkę. Całe jej życie podporządkowane jest opiece nad dzieckiem. Widząc ten stan, jej przyjaciółka zabiera ją na imprezową noc w mieście. W jednej z knajp Simone poznaje Raymonda (Arinze Kene), który dopiero co wyszedł z więzienia. Nieoczekiwanie pomiędzy nimi zaczyna rodzić się uczucie, które jednak napotka trochę przeszkód na swojej drodze.
Nie zamierzam nawet ukrywać tego, że nie jestem wielkim fanem musicali.
Jakoś nigdy nie potrafiłem wsiąknąć w pełni w ich poetykę, przyjąć za oczywiste, że bohaterowie takowych produkcji np. stojąc w kolejce po zakupy, nagle zaczynają śpiewać i tańczyć. Może brak mi wrażliwości, może wyobraźni, sam nie wiem. Mariaż muzyki i obrazów doceniam w wideoklipach, które potrafią być prawdziwymi dziełami sztuki. Jestem w stanie zachwycić się kilkunastominutową formą krótkometrażową podaną jako teledysk. Ale już pełny metraż to dla mnie zbyt wiele.
Oczywiście rozumiem prawidła tego gatunku. Jest zresztą kilka musicali, które cenię. "Moulin Rouge" od Baza Luhrmana to istny majstersztyk. No, ale to jest film oparty na świetnym koncepcie i imponującej realizacji, bazującej na wspaniałej choreografii i scenografii. Jestem też wielkim fanem "Sławy" z 1980 roku w reżyserii Alana Parkera. Tam ludzie śpiewali i tańczyli dlatego, że akcja rozgrywała się pośród studentów szkoły muzyczno-tanecznej, tak więc miało to sens. Niedawny "La La Land" o dziwo też chwycił mnie za serce i poruszył stopy do podrygiwania.
To właśnie "La La Land" wydaje mi się punktem odniesienia, jaki obrali sobie twórcy "Tęskniąc za miłością". Niestety polegli z kretesem.
I nie chodzi tu nawet o to, że rozmach jest mniejszy, bo do musicali wcale nie potrzeba ogromnych środków. Problemem nowego filmu Netfliksa jest jego kiepska realizacja. Dziwaczne, niechlujne ujęcia i montaż, anemiczna praca kamery, brak pomysłu na to, jak ciekawie opowiedzieć tę historię za pomocą obrazów.
Reżyser wybrał sobie w większości podmiejską scenerię północnego Londynu, tamtejsze blokowiska, mieszkania. Tylko, że na dobrą sprawę nic z nimi nie robi. Jedna ze scen musicalowych odbywa się urzędzie, jeszcze inna na klatce schodowej (i w sumie nie wiem, czy zrobiona była na poważnie, bo wygląda fatalnie). Finałowa sekwencja z kolei odbywa się w... barze z kebabami. I nie ma w niej kompletnie nic wartego zapamiętania.
Problem w tym, że reżyser "Tęskniąc za miłością", Tinge Krishnan, w ogóle nie potrafi uczynić z tych miejsc ani wyraźnego tła dla tanecznych i śpiewanych numerów ani zagrać nimi tak, by stanowiły integralną część danych sekwencji. Do tego niepotrzebny jest budżet ani ekipa specjalistów za grube pieniądze, tylko wyobraźnia.
Damien Chazelle w "La La Land" potrafił nakręcić fantastyczne sceny musicalowe i w ciasnym mieszkaniu głównej bohaterki i na zakorkowanej autostradzie. Ze zwykłej sceny w parku uczynił znak rozpoznawczy całego filmu, który przeszedł już do klasyki kina i stał się obrazkiem znanym większości kinomanów. Do tego miał kapitalną muzykę stworzoną przez znakomitych kompozytorów.
A warstwa muzyczna, czyli to, co powinno być główną wizytówką "Tęskniąc za miłością", niestety nie jest zbyt pomocna dla tego obrazu.
Jestem prostym człowiekiem, i gdy oglądam film akcji, to oczekuję akcji. Gdy mam do czynienia z romansem oczekuję "momentów". Od musicalu z kolei domagam się przyjemnych, dobrych i wpadających w ucho piosenek. W "Tęskniąc za miłością" ich nie ma. Dostajemy kompletnie nijakie twory, gatunkowo osadzone w R&B i neo-soulu. Niby nie drażnią w odsłuchu, ale kompletnie nie zapadają w pamięć. Brzmią jak wypełniacze, napisane od niechcenia na kolanie, tak jakby ich twórcy zapomnieli o tym, że, jak nazwa wskazuje, musicale oparte są głównie na piosenkach. Z tego w końcu je później wszyscy pamiętamy.
Jedne, co "zagrało" w "Tęskniąc za miłością", to para głównych aktorów i ich filmowa relacja. Pomiędzy Michaelą Coel i Arinze Kene wyczuwalna jest realna chemia. Dobrze razem wyglądają, nieźle śpiewają i ruszają się. Potrafią też umiejętnie odegrać wszelkie niuanse przyciągania, jakie się między nimi rozgrywa. Widać to zarówno w gestach, ruchach, spojrzeniach. Szkoda że ten ich potencjał nie został w pełni wykorzystany, natomiast to oni są jedynym jasnym punktem tego słabego filmu i kiepskiego musicalu w jednym.
Gdyby odrzeć ten "Tęskniąc za miłością" z ewidentnie ciążących filmowcom naleciałości musicalowych mógłby z tego wyjść w miarę niezły romantyczny średniak w wersji indie. Historia samotnej matki, która zakochuje się w wypuszczonym z więzienia przystojnym nieznajomym, ma potencjał na solidne romansidło. Ale to już inny film.