Ninja, czyli wokalista, który sprawia wrażenie, jakby dopiero wyszedł z paki po 20-letnim wyroku, to hardkorowe połączenie gniewnej wersji Eminema i Vanilla Ice z okresu Ice Ice Baby. Partnerką niezamaskowanego nindży jest Yo-Landi Vi$$er, która wygląda jak psychopatyczna wersja Pippi Langstrump w amfetaminowym pobudzeniu. Jest brzydka i seksowna zarazem. Trudno się zdecydować.
Tak samo jest z twórczością południowoafrykańskiego zespołu, który wypłynął na szerokie wody popkultury w 2009 roku za sprawą albumu $O$, muzycznej turbulencji w konwencji gang sta-rapu. Wydawało się wówczas, że to jednorazowy wygłup, ciekawe ale niknące zjawisko bo przecież nie da się kontynuować stylu będącego żywym przejawem kiczu i tandety, przesączonym przez Die Antwoord, krzywym obrazem lat 60. ubiegłego wieku. Dwóch dekad z owalnymi lodówkami przypominającymi małą łódź podwodną, pastelowymi kolorami i Fordem Zephyrem na podjeździe kwadratowego domku.
To było tylko preludium do dalszych eksperymentów, spojonych dziwaczną pseudopunkową nutą, bębnami, prymitywnym electro i disco, co rodzi niesamowity galimatias, ale w tych chaosie jest coś, co nie pozwala odwrócić się od tej muzy i nadal chce się ją wciągnąć w płuca jak opary benzyny na stacji BP.
Opcje są tylko dwie. Albo wstajemy z miejsca i wychodzimy na widok Watkina Tudora Jonesa wymachującego gigantycznym prąciem, wykonanym prawdopodobnie z rury od odkurzacza i zasłaniamy uszy, aby nie słyszeć piskliwego głosiku Yo-Landi, albo zgadzamy się na to, że te wszystkie dresiarskie „fucki” a raczej „foki”, przerysowane zagrania i kwaśne dźwięki oddziałują jakoś pozytywnie.
Czy wytatuowany wieśmak o fizjonomii doświadczonego smakosza białego szczęścia w proszku i blada jak ściana nimfetka pozbawiona umiejętności wokalnych mogą czymś zaskoczyć? Mogą i robią to każdym swoim kawałkiem, który trafia do netu. A że to galimatias bez ładu i składu, mieszanina dziwaczna i momentami obrzydliwa jak szczur biegający po ciastku, które zaraz mamy zjeść, to właśnie jest kwintesencją zespołu z Kapsztadu.
W tym szaleństwie jest metoda bo kiedy słuchacz odczłowieczy się trochę wraz z Die Antwoord, da upust szaleństwu, może później grzecznie wrócić na spokojniejsze wody muzycznych stajlów. A nawet oburzyć się na Die Antwoord za ich bluźniercze podejście do tematu. Jakiego? Każdego. Bez wyjątku.