Widzieliśmy The Defenders. To nie Avengersi, ale cztery seriale na jednej taśmie - pierwsze wrażenia
Jestem świeżo po pierwszym odcinku Marvel’s The Defenders. Jeżeli spodziewaliście się telewizyjnych Avengersów, możecie być nieco zaskoczeni. Najnowsza produkcja Netfliksa to cztery seriale na jednej taśmie.
OCENA
Z czasem równoległe historie z The Defenders będą się zazębiać. Wraz z kolejnymi odcinkami losy nowojorskich herosów mają się ze sobą splatać, aż ostatecznie dojdzie do sojuszu na rzecz wspólnego wroga. Możecie być jednak pewni, że producentom wcale nie spieszy się do zawiązania akcji. Wręcz przeciwnie! Pierwszy odcinek The Defenders jest jak skakanie po kanałach, na których są reemitowane epizody Daredevila, Jessiki Jones, Luke’a Cage’a i Iron Fista.
To nie jest wada. Wręcz przeciwnie. The Defenders notuje świetny start.
Wyobraźcie sobie, że oglądacie Luke’a Cage’a i po pewnym czasie macie przesyt rozciągniętą do przesady historią. W The Defenders to uczucie przesytu nie istnieje. Gdy widz już przyzwyczaja się do jednego z bohaterów, następuje zdecydowane cięcie. Akcja przenosi się do zupełnie nowej części Wielkiego Jabłka. Sprawia to, że żadnego z herosów nie ma przed kamerą zbyt długo. Zawsze zostaje ten przyjemny zapas, dzięki któremu chce się więcej.
Będąc przy gwałtownych cięciach - warto zauważyć, jak twórcy The Defenders posługują się barwami oraz tonacją. Gdy na ekranie znajduje się czarnoskóry Luke, wszystko zostaje przepuszczone przez żółty filtr. Staje się rytmiczne. Kamera jest w ruchu. Sceny z Daredevilem są z kolei przeciągnięte i statyczne. Na tła rzucane są wtedy charakterystyczne czerwone światła, pod kolor kostiumu Diabła z Hell’s Kitchen. Świat Jessiki Jones jest fioletowy, pusty, nieco surrealistyczny. Tylko ten nieszczęsny Iron Fist nie ma swojego wyjątkowego stylu.
Taka zabawa kolorystyką i tonacją to nic wyszukanego. Typowe telewizyjne rzemiosło. Jednak na tle każdego wcześniejszego serialu o superbohaterach, jest to pożądana odmiana. Opowieści o Jessice Jones, Luku czy Dannym Randzie były w mojej ocenie przeciągnięte. Rozbite na zbyt wiele odcinków. Czuję w kościach, że The Defenders nie będzie miało tego problemu. Wręcz przeciwnie - po raz pierwszy mam poczucie, że zaserwowano mi zbyt małą porcję.
Jak na serial o superbohaterach, The Defenders rozpoczyna się zadziwiająco spokojnie.
Oczywiście pilot musi zrobić na widzu odpowiednie wrażenie, więc (nieco na siłę) również do niego upchnięto sekwencje walki. Te są jednak… rozczarowująco nijakie. Mam wrażenie, że od czasu pierwszego Daredevila choreografowie pojechali na urlop, z którego wciąż jeszcze nie wrócili. Producenci dalej nie mają dobrego pomysłu na styl Żelaznej Pięści ani odporną skórę Cage’a. Myślałbym, że to kwestia budżetu, ale każdy kto pamięta niesamowitą scenę z Daredevilem na korytarzu wie, że nie tutaj tkwi problem.
Problemu nie ma ze wspaniałą drugoplanową obsadą. Ależ Netflix umiejętnie czerpie ze swojego serialowego uniwersum. The Defenders to nie tylko czterech obrońców Nowego Jorku, ale również masa postaci pobocznych. Czasami to właśnie one ciągną akcję, przykuwając do ekranu silniej od głównych bohaterów. Świetna Jessica Henwick w roli wojowniczki Colleen Wing jest o klasę wyżej od Finna Jonesa, który gra Iron Fista. Rosario Dawson jako „siostrzyczka” Claire w dalszym ciągu budzi same pozytywne emocje, a Deborah Ann Woll w roli Karen Page wciąż jest zjawiskowa przed kamerą. Aż miło się na to patrzy.
Gdybym miał do czegoś porównać pilota The Defenders, Avengersi byliby ostatnim filmem, jaki przyszedłby mi do głowy.
Nie spodziewajcie się podobnego rozmachu czy epickich scen rodem z Hollywood. Pierwszy odcinek The Defenders jest tak Daredevil czy Jessica Jones, ale z jedną, gigantyczną przewagą - tutaj nie ma nudy. Nie ma monotonni. Nie ma narracyjnej waty, którą scenarzyści muszą zapychać czas odcinka, bo wydawca zamówił zbyt wiele epizodów. Gdyby skrócić Luke’a Cage’a czy Iron Fista o połowę, wybrać najlepsze sceny i dialogi, a potem zaserwować to widzowi, byłoby to właśnie The Defenders.
Jestem bardzo ciekaw, czy herosi dotrą się w kolejnych odcinkach. Czy pojawi się między nimi chemia, tak potrzebna przy projektach łączących gwiazdy rozmaitych seriali. Do tej pory każda z nich gra do własnej bramki, co stanowi zaskakująco ciekawy początek i obietnicę ewolucji w następnych epizodach. Słowem - Avengersów z tego nie będzie, ale są realne widoki na najlepszy dotychczasowy serial Netfliksa na licencji Marvela. Wracam do oglądania.
Daję siedem komiksów na dziesięć