Rzuć wszystko i włącz „The Eddy”. To może być najlepszy serial, jaki zobaczysz w tym roku, nie tylko na Netfliksie
Jazz, emocje, kulturalny i niebezpieczny Paryż, pasja – na Netfliksie pojawił się nowy serial „The Eddy”. Polaków przyciągnie pewnie Joanną Kulig w jednej z głównych ról. Ale to nie wszystko, co produkcja ma do zaoferowania.
OCENA
Piszę w tytule, że „The Eddy” może być najlepszym serialem, jaki zobaczycie w tym roku (a może i nie tylko!). Robię to z oczywistych powodów – 2020 jeszcze się nie skończył (o zgrozo!), minęły raptem cztery jego miesiące. To z mojej strony asekuracja (a nuż pojawi się coś lepszego...), ale nie sądzę, aby nowy serial Netfliksa od Damiena Chazelle'a miał wypaść poza podium. Bowiem po obejrzeniu ośmiu odcinków 1. sezonu na usta cisną się takie słowa jak: „wybitny”, „perfekcyjny”, „wspaniały”, „piękny” i „skończony”, co rozumiem jako przemyślany pod każdym względem. Nie zmieniłabym tu ani jednej sceny, ani jednej nuty, nie zabrałabym, ani nie dodałabym żadnego odcinka. Mam jednak nadzieję na kontynuację, którą finał, jeśli nie obiecuje, to przynajmniej delikatnie sugeruje. Inaczej: ona jest możliwa. Ale skupmy się na razie na tym, dlaczego w ogóle warto na nią czekać.
Już po trzech pierwszych epizodach „The Eddy” podzieliłam się w redakcji kilkoma opiniami na temat tego serialu. Byłam, co tu dużo mówić, zachwycona. Mój entuzjazm nie opadł zresztą do teraz, kiedy tęsknię za wieczorami wypełnionymi dźwiękami z The Eddy, serialowego klubu muzycznego, będącego swoistym bohaterem tej opowieści. Powiedziałam, że to najbardziej nienetfliksowy serial, jaki można sobie wyobrazić. I choć takie stwierdzenie może konfundować, postaram się je wyjaśnić.
Netflix przyzwyczaił nas do szybkiej, dynamicznej akcji, kolejnych suspensów, zwrotów, cliffhangerów i jazdy bez trzymanki. „The Eddy” jest inny.
Tu akcja płynie niespiesznie. Spokojnie możemy obserwować, jak Katarina, perkusistka grająca w tytułowym lokalu, odrywa kawałki plastra i owija je sobie wokół opuszków palców, aby wzmocnić narzędzie swojej pracy – dłonie. Albo przyglądać się temu, jak Elliot Udo, uzdolniony kompozytor i główny bohater, w którego wcielił się André Holland, patrzy na grę własnego zespołu ze skupieniem, siedząc w przyciemnionej, nieco zakurzonej sali. Albo jak Maja, sportretowana przez Joannę Kulig, z przymkniętymi oczami śpiewa kolejne utwory, wkładając w to całe swoje serce. W tych scenach jest jakaś magia, w zbliżeniach potężna dawka emocji. The Eddy i jego bohaterowie nas wzruszają, ich muzyka porusza, a dramaty, które rozgrywają się wokół klubu, intrygują. Stanowią idealną mieszankę wątku kryminalnego, osobistych bolączek i społecznych problemów, z jakimi mierzą się postaci próbujące muzyką zarabiać na życie.
Jesteśmy w Paryżu, w latach współczesnych.
Wspomniany już Elliot wraz z przyjacielem Faridem prowadzą klub, The Eddy. Tu tętni muzyka. Tu gra się jazz. Tu eksperymentuje się z brzmieniem. Tu się żyje. Wieczorami pub się zapełnia, gasną światła. Trwa show. Dla wszystkich skupionych wokół The Eddy to miejsce jest czymś więcej niż tylko pracą. Elliot wraz z Mają, z którą łączy go relacja dość skomplikowana, bo pełna zarówno miłości jak i niechęci, przylecieli z Nowego Jorku do Paryża, aby tutaj spróbować wspólnie swoich sił. Ale klub podupada, jest w trudnej finansowej sytuacji. Muzycy wierzą, że razem przetrwają kryzys. Kolejno jednak spadają na nich nieszczęścia. Sytuacja robi się niebezpieczna i napięta. A w poradzeniu sobie z kłopotami nie pomagają ich prywatne rozterki.
Elliot wciąż nie poradził sobie z przeszłością i ma problemy z nastoletnią córką, Julie, która do niego przyjeżdża. Katarina musi opiekować się chorym ojcem. Sim jest rozdarty pomiędzy koniecznością zarabiania na życie, a chęcią spełniania własnych marzeń. Podobnie zresztą jak Maja, która jest gdzieś w zawieszeniu – z jednej strony nienawidzi Paryża i ma żal do Elliota o to, jak toczy się jej kariera, z drugiej strony nie potrafi z nich zrezygnować. Jude ma złamane serce, tak jak Amira, żona Farida.
Kolejne odcinki pozwolą nam przyjrzeć się z bliska najważniejszym postaciom, które łączą wspólna pasja i życie w mieście będącym mieszanką kultur i języków.
Każdy z nich poświęcony będzie jednemu bohaterowi związanemu z tytułowym miejscem. Twórcy serialu zgłębiają ich osobiste rozterki i społeczne kwestie. Zmierzymy się z bólem po stracie, trudami rodzicielstwa, uzależnieniem, niemożnością samorealizacji, blokadami psychicznymi. A wszystko to zostanie nam pokazane w trochę dokumentalnym stylu, jak gdybyśmy śledzili poczynania i rozwój faktycznie istniejącego zespołu, który próbuje utrzymać się na powierzchni. Dzięki temu „The Eddy”, a więc ze względu na dobór tematów i sposób prowadzenia kamery, jest tak blisko człowieka, jest tak prawdziwy. Prosty, dosadny. Trafiający w czułe punkty.
Ale największą wartością tej opowieści, taką, której nie sposób pominąć, jest muzyka.
Może trochę przesadzę, jeśli powiem, że „The Eddy” to serial, który można oglądać z zamkniętymi oczami, ale pozwólcie mi na to. Jest taka scena, w której jeden z bohaterów tańczy sam w pokoju do dźwięków kawałka Soudani Manayou w wykonaniu Maalema Saida Damiara i Gnawy Allstarsa. Jego ciało wypełnia muzyka, przenika go na wskroś. Nagle do jego pokoju wchodzi babcia i razem dają ponieść się tej niesamowitej energii. Miałam ciarki.
Jednak większość utworów, które usłyszymy w produkcji, zostały stworzone specjalnie na jej potrzeby. Zresztą w serialu mamy prawdziwych muzyków. Randy, klawiszowiec, to tak naprawdę Randy Kerber, znany kompozytor, orkiestrator i klawiszowiec w prawdziwym życiu. To zresztą on wraz z Glenem Ballardem odpowiada za muzykę w „The Eddy”. W Katarinę wcieliła się Lada Obradovic, Chorwatka i perkusistka. Jowee to Jowee Omicil, zajmujący się nie tylko aktorstwem, ale i komponowaniem, tak samo jak Kubańczyk Damian Nueva, czyli serialowy Jude. Każdy z nich pochodzi z różnych części świata, a razem stanowią wybitną mieszankę. Piosenki zostały zaśpiewane przez Joannę Kulig. To dzięki występowi w „Zimnej wojnie”, gdzie również wcieliła się w wokalistkę, zdobyła rolę w „The Eddy”. Jej występ u Pawła Pawlikowskiego zachwycił Chazelle'a.
Chazelle nakręcił dwa odcinki serialu i czuwał nad procesem twórczym jako współproducent. Trudno nie odnieść wrażenia, że „The Eddy” to jego kolejne dziecko. Dostaniemy tu energię jak z „Whiplash”, odnajdziemy dylematy i humor znane z „La La Land”; chociaż zdecydowanie bliżej mu do tego pierwszego. Wszyscy ci, którzy zakochali się w tych filmach reżysera, z miejsca pokochają i „The Eddy”. I tę miłość będą mogli przeżywać przez ponad osiem godzin, doceniając niezwykłą wrażliwość muzyczną reżysera, który sam w szkole średniej chciał zostać perkusistą jazzowym.
Gdybym miała podsumować „The Eddy” jednym zdaniem, powiedziałabym: Zagrajcie to jeszcze raz!
To była fantastyczna przygoda móc wejść do tego świata pełnego muzyki, talentu, pasji, ekspresji. Chciałabym kiedyś, tak po prostu, móc wybrać się do „The Eddy”, stanąć gdzieś z boku, ubrana w sukienkę, ćmić papierosa i słuchać, patrzeć jak banda tych niezwykłych ludzi daje występ. Nauczyłabym się dla tej sceny nawet pić whisky. Na razie pozostaje mi jeszcze raz włączyć „The Eddy”. I czekać na płytę z soundtrackiem z serialu. Jestem pewna, że musi powstać. Jeśli ktoś odpowiedzialny za to mnie czyta, to niech pamięta – jeśli jej nie będzie, fani wam tego nie wybaczą!