Połączenie „Lost" i „Black Mirror”? „The I-Land” to najgorszy serial, jaki kiedykolwiek widziałem
„The I-Land” Netfliksa zapowiadał się intrygująco. Grupa rozbitków budzi się na tajemniczej wyspie, nie pamiętając, kim są, ani dlaczego znaleźli się na rajskiej plaży. Zwiastuny zapowiadały, że całość jest jednak specyficzną symulacją komputerową. Materiały mówiły więc, że „I-Land” to swoiste połączenie „Lost” i „Black Mirror”. Brzmi jak świetny przepis na sukces.
OCENA
Szkoda tylko, że w nowym serialu Netfliksa leży dosłownie wszystko. Każdy element składowy produkcji jest doszczętnie nieudany i nie nadaje się do oglądania. Problemem jest już nawet scena otwierająca. Oto kobieta budzi się na plaży. W jej ręku znajduje się duża muszla. Bohaterka rozgląda się na boki, po czym… dmucha w muszlę, aby wydać dźwięk. Chwilę później jej oczom ukazuje się inna kobieta. Panie wymieniają uwagi, po czym nagle nowo przybyła kobieta zaczyna grozić drugiej nożem. Pierwsza jednak szybko przekonuje ją, by przestała to robić, bo oto z oddali biegnie ktoś inny - „Mamy towarzystwo, schowaj to”.
Problemem tej sceny jest nie tylko drewniane aktorstwo, ale także scenariusz, który musiał pisać program komputerowy, który nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób ludzie ze sobą rozmawiają.
Panie wypowiadają bowiem uwagi, których nigdy nie usłyszelibyśmy wypowiedzianych w taki sposób. Na dodatek brzmią one, jak pierwszy szkic scenariusza przedstawiający opis tego, o czym bohaterki powinny rozmawiać, który omyłkowo został wzięty za gotowy dialog.
Później jest tylko gorzej. Dość powiedzieć, że mniej więcej w dziesiątej minucie serialu padnie dialog, który idealnie oddaje stylistykę całego serialu:
- Myślę, że lubisz konfrontacje.
- A ja myślę, że jesteś suką!
Tego typu uwagi padają przez cały serial. Nie wiadomo, skąd wynika takie podejście bohaterów. Nie znamy ich motywacji, historii, ani nawet prawdziwej emocjonalnej reakcji. Każde zdanie wypowiedziane jest bowiem tym samym tonem i z taką samą twarzą. Efekt jest iście kuriozalny. Gdy w pewnym momencie na oczach grupy ginie na przykład jeden z rozbitków, sprawa skwitowana jest wypowiedzianym z kamienną twarzą: „nie powinieneś tego robić”. Bohaterowie są na dodatek płascy, plastikowi, sprowadzeni do jednej cechy, rzucający swoje uwagi w tak drewniany, niewiarygodny sposób, że człowiek nie nadąża za ruchami swojej ręki, gdy ta zbliża się do twarzy w geście facepalmu.
Nie wiadomo też, skąd wynikają poszczególne sceny, gdyż scenariusz wygląda, jak połączenie dwóch mechanizmów. Po pierwsze - jak gdyby scenarzyści zapisywali swoje pomysły na kartkach, które potem moczyli w wodzie i rzucali na ścianę, patrząc gdzie wylądują one w chronologii. Po drugie - gdyby już po napisaniu scenariusza, jakiś scenarzysta upuścił finalny nieponumerowany plik kartek i następnie złożył je w całość najbardziej chaotyczny sposób.
Drażni przede wszystkim jakikolwiek brak konsekwencji. W pewnym momencie jeden z bohaterów oponuje przed rozdzieleniem się grupy, mówiąc, że „umawialiśmy się, że będziemy się trzymać wszyscy razem”. Minutę później rozdzielająca się grupa pyta go: „Chcesz do nas dołączyć?”, na co mężczyzna odpowiada: „Jasne”. Nie można w ten sposób pisać scenariusza filmowego, jeśli nie zamierza się podjąć tematu, dlaczego mężczyzna zmienił zdanie i wyjaśniając, skąd ta zmiana wynika.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niektóre pomysły są naprawdę ciekawe i gdyby za ten temat zabrali się umiejętni scenarzyści, mogło by z tego wyjść coś wciągającego, godnego uwagi i zdradzającego coś interesującego o ludzkiej psychice. W obecnej formie serial wielokrotnie tworzy kolejne sceny jedynie dla efektu zaskoczenia, niczym nie uzasadniając pojawienia się kolejnych scen czy motywów. Moim ulubionym zagraniem pozostaje chyba (słowne) pojawienie się w produkcji postaci kanibala, który rzekomo ma terroryzować jedną z bohaterek.
W obecnej formie „The I-Land” jest niczym środkowy palec wymierzony w inteligencję, wrażliwość i zmysły widza.
Miałem ochotę wyłączyć ten serial już pod koniec pierwszego odcinka. Z recenzenckiego obowiązku oraz skuszony wizją, że może coś się jednak rozwiąże, postanowiłem jednak obejrzeć wszystkie siedem odcinków. To najgorszy serial, jaki kiedykolwiek oglądałem. Gdyby przyznawano Złote Maliny dla produkcji telewizyjnych, „The I-Land” zdobyłoby nagrodę w przedbiegach. Na szczęście na razie nikt nie wpadł na ten pomysł. Może i dobrze. Ten serial zasługuje na całkowite zapomnienie. Nigdy więcej!