Mało wam Ellie i Joela? 4. odcinek "The Last of Us" jest wspaniały, ale rozumiem, skąd bierze się krytyka
Za nami 4. odcinek "The Last of Us", wychwalanej adaptacji gry studia Naughty Dogs. Serial wciąż ekscytuje i angażuje, choć niechętni jakimkolwiek zmianom względem oryginału widzowie znów mogą kręcić nosem. Chodzi o wprowadzone wątki i postacie, które dopisano - i które, w mojej opinii, ponownie służą historii.
Po pełnej emocji historii miłosnej z zeszłego tygodnia, 4. odcinek „The Last of Us” znów zabiera nas w podróż przez niebezpieczne, mierzące się z niepowstrzymanym pasożytem ziemie Ameryki Północnej. Epizod wprowadza nowe zagrożenie - grupę, której przewodzi niejaka Kathleen (znana z „Yellowjacket” Melanie Lynskey) - nowa, stworzona na potrzeby serialu postać. Wraz ze swoją frakcją przejęła miasto od FEDRY. Cieszy, że mieliśmy szansę zobaczyć doskonale odwzorowaną scenę zasadzki; chwilę później nadszedł czas na modyfikacje.
Produkcja kolejny raz wprowadziła takie zmiany, które nie wyrządzają głównemu wątkowi szkód, za to w interesujący sposób rozbudowuje i uwiarygadnia świat przedstawiony. Kathleen skupia w sobie tragedię postapokaliptycznego świata - lęki, surowość, bezwzględność będącą wynikiem troski. To kolejna niejednoznaczna bohaterka ilustrująca zmiany, jakim uległa ludzkość i człowieczeństwo samo w sobie.
Dobrze, że twórcy decydują się rozpisać sensowny background kolejnym postaciom - dzięki temu, zamiast anonimowych grup agresorów, otrzymujemy pełnokrwiste, przekonujące charaktery. Ten świat żyje, a nam trudno jest oceniać jednoznacznie, kiedy rozumiemy, jak wiele paskudnych czynów jest w pewnym sensie naturalną konsekwencją nowego kształtu rzeczywistości.
The Last of Us, odc. 4 - opinia
Ci, którzy przeżyli, stanęli w obliczu prawdziwej tragedii - konieczności życia w świecie, w którym stracili dotychczasowe życie i bliskich. W pewnym sensie znacznie gorzej mają się… dzieci. Te małe istoty, które nie zaznały świata przed apokalipsą, nie mają żadnego punktu odniesienia, żadnych wspomnień normalności. Jak w takim przypadku pielęgnować w sobie nadzieję na lepsze jutro?
Relacja Joela z Ellie wysuwa się na pierwszy plan. Dziewczyna przypomina Joelowi, jak być dobrym ojcem, z kolei Joel może pomóc nastolatce przezwyciężyć cień traumatycznego dzieciństwa, który wciąż na nią pada. Nie dziwi pociąg dziewczynki do broni, delikatnie sygnalizowane zainteresowanie przemocą - 4. odcinek odkrywa kolejne aspekty „ciemnej strony” Ellie, a my dowiadujemy się, że w przeszłości już kogoś zabiła. Spotkanie Henry’ego i Sama z pewnością posłuży do podkreślenia problemów Ellie - tym bardziej, że Sam wydaje się chłopcem, który ma za sobą znacznie „zdrowsze” dzieciństwo.
Tak czy inaczej, wszyscy ci, którzy czuli niedosyt w związku z mniejszą od oczekiwanej dawką interakcji pary głównych postaci, tym razem powinni być zadowoleni. Nowy odcinek pokazuje, jak naturalnie się do siebie zbliżają, zaczynają sobie ufać i - tak po prostu - lubić się nawzajem. To był kolejny udany odcinek, scenopisarski popis, który zgrabnie rozwija oryginalną opowieść.
Przy okazji - ze względu na SuperBowl, premiera 5. epizodu TLOU odbędzie się już w sobotę.