Serial „The Last of Us” uczy, jak powinno się robić adaptacje. Dlaczego tym razem się udało?
Pierwszy epizod ekranizacji jednej z najwybitniejszych gier wideo w historii medium zadebiutował na HBO Max, a widzowie odetchnęli z ulgą. Po seansie wszystkich dziewięciu odcinków „The Last of Us” mogę uspokoić tych z was, którzy wciąż obawiają się, że tytuł może wykoleić się dopiero po pewnym czasie - nic takiego nie ma miejsca. To nie tylko świetny serial i udana adaptacja gry - to adaptacja wręcz wzorowa, doskonała lekcja dla kolejnych twórców, którzy będą próbować swych sił w tej materii. Co sprawiło, że wyszło tak dobrze?
Kolejne porażki i rozczarowania przez lata potęgowały wątpliwość w sens adaptowania gier wideo - o ile na rynku pojawiło się już kilka udanych animacji (bardziej z grami powiązanych, niż wiernie je ekranizujących), o tyle filmy i seriale live action poniekąd podważały całą tę ideę. Siłą tej formy rozrywki jest przecież poczucie kontroli, interakcje, próby; pasmo klęsk i zasłużonych sukcesów. Oczywiście - gry takie jak „The Last of Us”, które mają w sobie sporą dawkę - nazwijmy to - kinowości, stanowią znacznie bardziej wdzięczny materiał do obróbki.
Nie twierdzę, że istnieje jakiś złoty przepis na udaną adaptację; ba, przełożenie niektórych tytułów na język filmu czy serialu jest zadniem karkołomnym, o ile nie niewykonalnym. Czasem jednak źródło okazuje się tak dobrą bazą, że najlepszą możliwą decyzją jest po prostu: nie kombinować. A jeśli już, to przy elementach, które na pewno nie zaszkodzą głównej osi fabularnej.
The Last of Us: tak się robi adaptacje
Jedną z najważniejszych decyzji twórców był wybór formy odcinkowej. Neil Druckmann wraz z Craigiem Mazinem (fenomenalny "Czarnobyl") przełożyli świat gry na składającą się z dziewięciu odcinków produkcję telewizyjną, bo zdali sobie sprawę, że oryginalna historia jest za długa - opowieść zbyt bardzo by ucierpiała na kompresji do dwóch godzin. Dalej - rdzeń. „The Last of Us” naprawdę wiernie odtwarza znaną z gry historię, dbając o rzetelne uwzględnienie najważniejszych wydarzeń i relacji; wszystkiego, co stanowiło o charakterze fatalistycznego źródła.
Szukając najlepszej możliwej ścieżki wiodącej do sukcesu, twórcy postanowili przesunąć granicę szacunku do oryginału. Część scen czy sekwencji walki (w tym konkretnych zachowań, ruchów i reakcji bohaterów) odtworzono niemal jeden do jednego. Z głośników dobiega nas ścieżka dźwiękowa znana z gry studia Naughty Dog. Scenografia postapokaliptycznego Bostonu bezbłędnie naśladuje znaną graczom lokację. A do tego dopieszczone szczegóły, imponująca dbałość o drobiazgi - jak choćby identyczne zsuwanie się po drabinie. Wszystko to zrealizowane tak, by nie popaść w przesadę, tanią czołobitność. Żadnego przerysowania, zero towarzyszącego ekranizacjom innych gier sprzed lat kiczu. Każde odniesienie, każdy najmniejszy smaczek wbudowany jest w serial tak, by nie odejmować mu grama wiarygodności.
A zmiany? Są, a jakże - ale tylko z rodzaju tych, które pomagają przekształcić grę w serial. Twórcy rozbudowali niektóre wątki i relacje, sprytnie rozszerzyli świat przedstawiony, rozpisali charaktery. Tu i ówdzie pokusili się o modyfikacje, które służą ekranowej wersji historii (jak choćby rezygnacja z zarodników). Oczywiście, nie każda z nich wydaje się konieczna - ale z pewnością żadna nie szkodzi opowieści. A to przecież najważniejsze. Cóż rzec: odczuwalna na każdym kroku olbrzymia miłość twórców do oryginału dość szybko pozbawia widza resztek wątpliwości. Po kilku epizodach nabrałem pewności, że ekipa nie pozwoliłaby na najmniejszą profanację.
Efekt prac przeszedł najśmielsze oczekiwania. I miejmy nadzieję, że posłuży jako podręcznikowy przykład dla innych twórców.
The Last of Us: pierwszy odcinek serialu obejrzycie w HBO Max.