"The Man in the High Castle" od Amazonu niespodziewanie wyrósł na najlepszy serial ostatnich tygodni
"Człowiek z wysokiego zamku" to jedna z najciekawszych powieści science fiction z alternatywną historią, jaką zdarzyło mi się czytać. Na podstawie książki Philipa K. Dicka powstał serial o tym samym tytule, produkcji Amazonu. Nie spodziewałem się, że ten będzie taki dobry.
Stany Zjednoczone 1962 roku zostały podzielone między siły osi – Japonię oraz III Rzeszę. Dwa mocarstwa wprowadziły w USA swoje rządy, całkowicie zmieniając sposób życia Amerykanów.
Ulice Nowego Jorku są patrolowane przez umundurowanych policjantów, z charakterystycznymi opaskami na ramionach. Na Times Square powiewa olbrzymia swastyka, z kolei „heil Hitler” to oficjalna forma przywitania dygnitarzy i urzędników. San Francisco jest z kolei pełne japońskich inspektorów, kramów z azjatycką kuchnią oraz krzykliwych, neonowych reklam ze znakami kanji.
To naziści jako pierwsi wynaleźli bombę atomową i to oni ostatecznie wygrali wojnę, podbijając Europę oraz obie Ameryki. Od konfliktu minęło jednak wiele lat, z kolei indoktrynacja obywateli dawnego USA sprawiła, że minione wartości i miniony styl bycia został dawno zapomniany.
Co świetne, w "The Man in the High Castle" reżyser nie koncentruje się na wydarzeniach w skali marko, ale pokazuje losy zwykłych ludzi żyjących w niesamowitym świecie. Totalitarną wizję roztacza niejako „przy okazji”, w tle codziennych obowiązków mieszkańców Północnej Ameryki. Widz śledzi na przemian poczynania bohatera oraz bohaterki mieszkających na dwóch przeciwległych wybrzeżach.
Wspólnym wątkiem jest ruch oporu, który kolportuje na terenach Rzeszy zakazany film „Utyje szarańcza”. W nim przedstawiona jest alternatywna, dobrze nam znana wizja świata – siły osi przegrywają, wygrywa zachodnia Europa oraz Stany Zjednoczone i ZSRR.
Chociaż zabrzmi to paskudnie, wizja Stanów Zjednoczonych podbitych przez nazistów i cesarską Japonię jest wręcz magiczna.
Wiszące wszędzie propagandowe plakaty, wpływy kulturowe obu tych mocarstw, silna kontrola nad społeczeństwem – to wszystko daje bardzo ciekawą konstrukcję społeczną, która na pierwszy rzut oka wcale nie wydaje się być taka upiorna i demoniczna. Ot, propaganda wygląda nieco inaczej, ale normalne, ludzkie życie na samym dole ciągle trwa według podobnych zasad.
Dopiero z czasem widz dostrzega perełki pozostawione przez producentów, takie jak segregacja rasowa, masowa eksterminacja ludzi kalekich czy bliskie również naszej doktrynie zdemoralizowanie na szczytach władzy. Wszystko to cudownie współgra z naprawdę ładnymi widokami, jakie serwuje widzowi reżyser, zachwycając swoją wizją świata.
Na tym tle role bohaterów wydały mi się miałkie, niemal nic nieznaczące. Dopiero po pewnym czasie zaczynamy przejmować się kluczowymi postaciami. Nie wcześniej jednak niż po tym, jak ochłoniemy po oryginalnej wizji stojącej za "The Man in the High Castle".
Gdybym miał wskazać jeden powód, dla którego warto oglądać serial, oczywiście poza wizją fikcyjnego świata, byłyby to niezwykle intensywne sceny dialogowe.
Producenci "The Man in the High Castle" trzymają widza za zakładnika niczym Tarantino. Sceny dialogowe są długie i nerwowe. Pełne kłamstw i napięcia. Przesłuchania, pogadanki z oficerami SS, tortury – wszystko to przypomina mi kultową już scenę początkową w Bękartach Wojny, kiedy nazista rozmawia z mężczyzną ukrywającym uciekinierów.
Twórcy serialu bez dwóch zdań potrafią trzymać w napięciu. Co najciekawsze, robią to przy pomocy dosyć banalnie skonstruowanej historii i dających się do przewidzenia wątków. Mimo tego, sześć pierwszych odcinków oglądałem jak zaczarowany. Nie mogłem oderwać się ekranu, będąc pod wrażeniem kreacji takich postaci jak bezwzględny łowca nagród, dowódca SS czy japoński minister handlu. Nigdy bym nie przypuszczał, że to właśnie Amazon dostarczy mi takiego widowiska. Wracam do oglądania.