„The Walking Dead” wróciło z 10. sezonem, a tytułowe „Żywe trupy” naprawdę nie chcą umrzeć. Wbrew wszystkiemu, jeden z najchętniej oglądanych seriali w historii po dekadzie od emisji nadal trzyma się nieźle i to pomimo przetrzebionej obsady.
OCENA
Uwaga na spoilery.
Ostatnim razem pożegnaliśmy bohaterów w dramatycznych okolicznościach. Szeptacze odtworzyli scenę z komiksu „The Walking Dead” i nabili na pal głowy wielu prominentnych postaci. Wywróciło to do góry nogami życie w Aleksandrii i w pozostałych osadach, ale wbrew wszystkiemu nie złamało ducha mieszkańców.
W świecie „The Walking Dead” nastał kruchy pokój.
Bohaterowie niechętnie złożyli broń, bo zostali do tego zmuszeni. Alfa wyznaczyła granicę, której ocaleni się trzymają - w przeciwnym razie - wojna. Nie siedzą jednak z założonymi rękami. Już w pierwszych scenach widać, jak szkolą się do walki i trzymają tarcze. Trochę jak Spartanie w Termopilach.
Trudno ocenić, czy to tylko obrona przez szwędaczami, czy może przygotowania do bitwy z bardziej świadomym swojego jestestwa wrogiem, czy obie te rzeczy po trochu. Z początku się trochę z tego śmiałem, bo wyglądało to… dziwnie, ale też jestem w stanie uwierzyć, że ci ludzie w ten sposób faktycznie by się szkolili.
Poza tym bohaterom egzystencja płynie leniwie, a ich osady wreszcie jakoś wiążą koniec z końcem.
Przez kilka chwil możemy oglądać, jak ludzie polują, handlują, komunikują się przez radio i wychowują dzieci. Wszystko się jednak zmienia, gdy z nieba spada… satelita. Oczywiście, że radziecki. Oczywiście, że po kraksie wznieca pożar. Oczywiście, że zaraz za granicą bezpiecznej strefy.
Okoliczni mieszkańcy muszą się tam udać, pomimo gróźb Alfy, bo inaczej Oceanside może pójść z dymem. Czy przywódczyni Szeptaczy to wybaczy, czy też doprowadzi to do wojny - dowiemy się dopiero w kolejnych epizodach „The Walking Dead”. Na taki rozwój sytuacji z pewnością się zanosi.
Cofnijmy się jednak w czasie.
Sam początek odcinka był takim krótkim streszczeniem ostatnich wydarzeń, w którym narratorem była mała Judith. Brzmiało to trochę jak początek seriali stacji CW składających się na uniwersum „Arrowverse”, gdzie w intro główny bohater krótko opowiada o sobie, swojej misji i swoich przyjaciołach.
Potem, po krótkim wstępie pokazującym trening bojowy na plaży, obserwowaliśmy kilka kolejnych grup bohaterów. Te pierwsze segmenty, oddzielone od siebie planszami z enigmatycznymi białymi napisami na czarnym tle, rozgrywały się w tym samym czasie w różnych lokalizacjach.
Dobra wiadomość jest taka, że pilot 10. serii „The Walking Dead” szybko i sprawnie rozstawia pionki na nowej szachownicy.
Od poprzedniego sezonu, który był takim soft-rebootem całej serii, minęło już nieco czasu. Na szczęście teraz przeskok liczony jest w miesiącach, a nie latach. Status quo dla wielu postaci się jednak zmieniło - niektórzy zostali rodzicami, a inni piratami.
To, co mnie mile zaskoczyło, to fakt, że rozpoznaję już całkiem sporo bohaterów. Pod tym względem jest chyba lepiej niż w poprzednich seriach, gdzie nowo dodane postaci ginęły, zanim zdążyłem się do nich przywiązać. Całkiem sporo tych, które przetrwały do 10. sezonu, umiem wymienić z imienia.
Ze zdziwieniem odkryłem też, że w zasadzie to ciekawi mnie, co się stanie dalej.
W ostatnich latach „The Walking Dead” oraz jego siostrzane „Fear the Walking Dead” oglądałem niejako z rozpędu, a oba seriale są teraz w zwyżkowej formie. Oczywiście to nadal nie to samo, co jeszcze kilka lat temu, ale pewnych decyzji w kwestii uśmiercenia zbyt wielu postaci nie da się cofnąć.
Na szczęście pomimo tego, że uniwersum „Żywych trupów” od stacji AMC trwa już od dekady, a komiks, na którym bazuje, się zakończył, widzę dla niego przyszłość. Czy to w kolejnych sezonach - 11. seria „The Walking Dead” została już zapowiedziana - czy to w kolejnych spin-offach.