To był zimowy finał "The Walking Dead"?! Gdyby nie data kolejnego odcinka, nawet bym nie poczuł
Świecka tradycja mówi, że świąteczno-zimową przerwę w nadawaniu seriali trzeba uczcić z pompą. Do zachodniego słownika na stałe przeszedł termin „mid-season finale” - czegoś na kształt zimowego półfinału serialu. No i piękne. Problem w tym, że "The Walking Dead" nie dostał swojego.
"The Walking Dead" powróci dopiero w lutym 2017 roku. Niestety, producenci tego serialu zapomnieli spojrzeć w kalendarz, przez co zaserwowali nam kolejny, „po prostu dobry” odcinek widowiska. Nieco lepszy niż rozciągnięta do granic wytrzymałości przygoda z nową, rzeczną społecznością, ale daleko mniej wciągający i emocjonujący niż pilot aktualnego sezonu. Ot, odcinek jak odcinek. Rutyna.
Gdyby nie data emisji następnego epizodu, nie miałbym pojęcia, że to zimowy finał "The Walking Dead".
Sezon rozpoczął się z prawdziwą pompą. Prawdziwym „uderzeniem”, jeżeli wiecie co mam na myśli. Jednak z każdym kolejnym odcinkiem stężenie grozy malało, a produkcja AMC stawała się coraz bardziej ospała. Jak gdyby producenci do spółki bohaterami serialu przyzwyczajali się, że Negan musi dostać swoją regularną dolę zapasów i czasu antenowego, a wszystko inne przestaje być ważne.
W ostatnim odcinku "The Walking Dead" Rickowi udaje się wyrwać z tego letargu. Lider Aleksandrii podnosi się po tym, jak Negan złamał go psychicznie. Niestety, twórcy nadal są na kolanach. Skaczą z kamerami wokół Negana, który promowany jest na największą gwiazdę i największe zjawisko telewizyjnej produkcji. Negan bawi dziecko! Negan gra w rzutki! Negan gotuje spaghetti!
Podczas seansu miałem wrażenie, jak gdyby w połowie odcinka twórcom przypomniało się, że to przecież filmowy sezon.
Producenci w panice kolegialnie zadecydowali, że w związku z tym trzeba kogoś uśmiercić. W końcu od czasu premiery Gry o tron śmierć to najlepszy zabieg na bezpłatną reklamę, jaką można sobie zapewnić. Mordowanie bohaterów jest w modzie, więc scenarzyści zawinęli rękawy i zabrali się do pracy.
Gdy w zimowym półfinale ginie jedna z mieszkanek Aleksandrii, nie poczułem niczego. Absolutnie niczego. Ani zaskoczenia. Ani smutku. Ani przejęcia. Ani szoku. Cała scena wydarzyła się tak szybko i trwała tak krótko, że po prostu przyjąłem ją do wiadomości. Żołnierz Negana wyjmuje broń, odwraca się, strzela i już - załatwione. That’s all, folks!
Pamiętacie syna dawnej przywódczyni Aleksandrii? Sam kompletnie o nim zapomniałem. Aż do momentu, w którym ten znalazł się na ziemi, z wnętrznościami wychodzącymi na wierzch. Mocna, ciekawa scena pokazująca, że Negan to sprytna bestia, która posiada pewne zasady i ceni sobie konkretne wartości. Tyle tylko, że wykonana na zupełnie nieistotnym bohaterze.
No bo umówmy się - mieszkańcy Aleksandrii spoza ekipy Ricka to tylko statyści. Ktoś, kto musi zginąć, a szkoda rozbijać ekipę formowaną przez tyle sezonów. Widzowie nie mają dla nich żadnej sympatii i żadnych uczuć. Ba, mam wrażenie, że panuje ciche porozumienie między producentami i fanami. Wszyscy wiemy, że wcześniej czy później „oni muszą odejść”.
Jestem nieco rozczarowany. Biorąc pod uwagę (zbyt?) mocny początek sezonu, spodziewałem się czegoś naprawdę dobrego. Nie napiszę, że The Walking Dead wrócił do fatalnego poziomu, gdy akcja serialu rozgrywała się w więzieniu. Zaczynam jednak rozumieć coraz głośniejsze narzekania fanów twierdzących, że z serią dzieje się coś bardzo niedobrego.