Tim Burton jest niewątpliwie osobowością wyjątkową w światowym kinie oraz twórca niesamowitych obrazów, które zawsze wyróżniały się spośród hollywoodzkiej szarzyzny i przeciętniactwa.
25. sierpnia 1958 r. w kalifornijskim Burbank przychodzi na świat Timothy Wiliam Burton. Tim - jak na ekscentrycznego artystę przystało - był jednym z tych dzieci, których ulubionym zajęciem było przesiadywanie na zacienionym strychu wśród pajęczyn i wymyślanie pokręconych opowieści, przelewanych następnie na papier, głównie za pomocą rysunków. W ten sposób już od małego tworzył swój własny, różny od rzeczywistego świat, z powykręcanymi drzewami, zniekształconą perspektywą i mglistymi wizjami, będącymi w jakimś stopniu zainspirowanymi stylistyką gotycką. Godzinami oglądał stare horrory, zawsze podziwiał aktora Vincenta Price'a. Ponadto, Tim uwielbiał samotność, był raczej nieakceptowany przez rówieśników (zresztą sam o to specjalnie nie zabiegał), a wręcz uznawany za dziwaka. Chętne spędzanie czasu na cmentarzu czy noszenie się wiecznie na czarno raczej nie pozwalały tego zdania zmienić.
Mimo tego, Tim nie narzeka na swoje dzieciństwo, w zasadzie słonecznie przedmieścia kalifornijskiej klasy średniej były spokojnym miejscem dla dorastającego introwertyka, a miłość do rysowania pomogła mu w zdobyciu praktyk w wytwórni Disneya (mimo tego, że nie ukończył szkoły średniej i nie posiadał odpowiednich dokumentów). Tim miał pracować jako jeden z setek rysowników tworzących kadry w animowanych produkcjach w wytwórni, jednak sam tworzył autorskie projekty, którymi starał się zainteresować kierownictwo Disneya. Po paru latach rysowania setek klatek zapełnionych słodkimi bohaterami disneyowskich animacji (które zwykle nie zostały przez amerykańską wytwórnię w ogóle zrealizowane), Burtonowi udało się namówić szefostwo do powierzenia mu produkcji pełnometrażowego filmu. W zasadzie stało to się dopiero po tym, jak pokazał przełożonym siedmiominutowa animacje "Vincent", opowiadającą o chłopcu, który koniecznie chciał stać się... Vincentem Price'm. Filmik się spodobał i kolejny - pełnowymiarowy - obraz powierzony Timowi w zamyśle Disneya miał być familijną opowieścią o przyjaźni między chłopcem a psem, jednak Burton miał swoją wizję - stworzył połączenie "Lassie" z "Frankensteinem", fabułę o przywróconym do życia, pooranym bliznami psie Frankenweenie. Naturalnie film o takim samym tytule nigdy nie trafił na ekrany. Drogi Burtona i Disneya wkrótce się rozeszły.
Niedługo potem, dzięki pomocy znajomej, Bonnie Taylor, Tim rozpoczął współpracę z Warner Bros. Na ekranach pojawił się kinowy debiut Burtona - "Wielka przygoda Pee-Wee Hermana". Film opowiada o komiku Pee-Wee Hermanie, któremu skradziono specjalnie skonstruowany rower. Pee-Wee rusza razem z przyjacielem Mickey'em (zbiegłym więźniem) w podróż przez Amerykę, spotykając na swojej drodze różnych ludzi i uczestniczy w wielu dość ciekawych wydarzeniach, by odzyskać swoje cudeńko. Film o człowieku żyjącym marzeniami otrzymał od krytyków skrajne oceny, cześć była zachwycona, a cześć uznała dzieło Burtona za najgorszy film roku. Na szczęście Tima to nie zniechęciło i postanowił kontynuować swój styl. Także i Warner Bros. postanowili kontynuować współpracę z młodym twórcą. Warto nadmienić, iż właśnie przy produkcji "Wielkiej przygody..." poznał Danny'ego Elfmana - przyjaciela i autora muzyki w prawie każdym późniejszym filmie reżysera.
Po jakimś czasie kręcenia kolejnych odcinków seriali "Opowieści niesamowite" i "Alfred Hitchcock Presents", Warner Bros. podsunęło Burtonowi pomysł nakręcenia groteskowej czarnej komedii na kanwie scenariusza Michaela McDowella. Tim zajął się tym scenariuszem, praktycznie pisząc go od nowa i w 1988 na ekrany kin zawitał "Sok z żuka". Całość rozpoczynała się genialnym motywem muzycznym skomponowanym przez Dannego Elfmana, świetnie pasującego swoim nokturnowym klimatem do atmosfery całego filmu - rozstrojone organy, rozwibrowane instrumenty dęte, nastrój grozy, ale w ujęciu raczej szalonym i komediowym. "Beetlejuice" opowiada o młodym małżeństwie (Alec Baldwia i Geena Davis), które wracając z wizyty w mieście, wpada razem z samochodem do rzeki i... umiera. Małżonkowie mimo wszystko docierają do swojego ogromnego i pięknego domu, jednak po jakimś czasie uświadamiają sobie, iż są martwi. Naturalnie nikt z żyjących nie ma prawa widzieć duchów, dlatego wkrótce w domu pojawiają się nowi lokatorzy i niezrażeni nieudolnymi próbami odstraszenia intruzów przez starych mieszkańców, przebudowywują całą posesję na awangardowy, miastowy styl. Dwoje nieboszczyków ukrywa się na strychu i szuka sposobu na pozbycie się natrętów. Z pomocą przychodzi im niejaki Betelgeuse (kapitalny Michael Keaton), bioegzorcysta, typ spod ciemnej gwiazdy, uwięziony w makiecie miasta stojącej na strychu, którego głównym życiowym(?) celem jest dobrze się zabawić. Po jakimś czasie staje się ostatnią deską ratunku, jednak jako zapłatę upatrzył sobie małżeństwo z Lydią (Winona Ryder), córką nowych lokatorów - jedyną żywą osoba widzącą zmarłych małżonków.
Film okazał się sporym sukcesem, Bracia Warner zarobili na nim na tyle dużo, że Burton otrzymał kolejną propozycję (o tym później). Widzowie docenili kapitalny klimat obrazu, złożenie dwóch światów - astralnego i realnego - w jeden, ociekający groteską, pełen grozy, ale iskrzący się humorem. Wiele też dała postać demonicznego Betelgeuse'a, cwaniaka, potężnego, ale postawionego przez większość filmu w dość żałosnej sytuacji, będącego jednocześnie najzabawniejszym bohaterem oraz chyba największą gwiazdą, mimo zajmowania pozycji klasycznego czarnego charakteru. Michael Keaton wypadł w tej roli naprawdę fantastycznie, a charakterystyczne, wypowiedziane chrapliwym głosem "It's showtime" przeszło do historii kina. Na uwagę zasługują także tworzone metodą poklatkową efekty specjalne - dziś tracące myszką, jednak nadające "Sokowi..." dodatkowego smaczku. Natomiast Harry Belafonte, autor dwóch użytych w "Beetlejuice" piosenek ("Banana Boat Song (Day-O)" i "Jump in the Line") stał się nagle bardzo popularny.
Nie da się ukryć, że "Sok z Żuka" otworzył przed Timem Burtonem drzwi kariery, jednak jeszcze większy sukces miał dopiero nadejść. Jak już wspomniałem, zachęcone przede wszystkim komercyjnym sukcesem filmu (choć sukces artystyczny również nie podlega dyskusji), Warner Bros przedstawiło swojej świeżo upieczonej gwieździe nowy projekt. Była to ekranizacja kultowego komiksu - "Batman". W filmie udział wziął m.in. Michael Keaton (rola raczej małomównego Człowieka-Nietoperza wydawała się dość odległa od poprzedniej kreacji aktora), Kim Basinger oraz - przede wszystkim - Jack Nicholson, a jego rola Jokera okazała się majstersztykiem, długo chwalonym i uznawanym za prawdziwe arcydzieło. Paradoksalnie, Tim Burton - mistrz kreacji wyimaginowanych i odrealnionych światów - tchnął w postaci z komiksu człowieczeństwo. Batman nie jest jedynie kryształowym superbohaterem, a człowiekiem próbującym za pomocą swoich bat-zabawek stawić czoło złu szerzącemu się w fantastycznie sportretowanym przez Burtona Gotham City. Toczy nierówną walkę nie tylko z szalonym Jokerem, ale i z samym sobą. W ‘Batmanie" widać wspaniałą wyobraźnię reżysera, jego umiejętność tworzenia odrealnionych, ale wiarygodnych miejsc akcji, gęstej, mrocznej atmosfery oraz wyrazistych bohaterów. W opinii wielu krytyków burtonowski "Batman" jest najdoskonalszą ekranizacją komiksu w dziejach kina.
Po wysokobudżetowym sukcesie przyszedł czas na film bardziej kameralny, dziś przez większość fanów uznawany za najlepszy w dorobku reżysera. Także krytycy bardzo chwalili nowe dzieło, a dzięki scenariuszowi, do Burtona została już doczepiona etykietka reżysera zajmującego się nieprzystosowanymi dziwakami i ich walką ze światem oraz z samym sobą. Danny Elfman skomponował kolejny znakomity soundtrack, świetne role zagrali aktorzy - Wionna Ryder czy Johnny Depp. Ten drugi, tworzący (także, a nawet przede wszystkim) w filmach Burtona niesamowite kreacje aktorskie (o których będzie mowa dalej w tym tekście), wcielił się w rolę cyborga z nożycami zamiast rąk, imieniem Edward. Jak już wspomniałem, była to kolejna metafora człowieka nieprzystosowanego, marzyciela, który wydostaje się ze swojego posępnego zamczyska, stojącego nieopodal równo przystrzyżonego trawniczka okalającego kolorowe niskie domki spokojnego przedmieścia, by przekonać się o tym, iż miejsce odosobnienia jest dla takich jednostek najlepszym wyborem. "Edward Nożycoręki" to jednocześnie credo samego Tima Burtona, jak i każdego fana jego filmów. Edward zostaje sprowadzony przez lekkomyślną akwizytorkę do swojego domku, by mógł zamieszkać z jej rodziną. Niestety, nadzwyczajne umiejętności oraz inność Edwarda stają się najpierw przedmiotem podziwu okolicznej ludności, następnie niechęci, by na końcu zesłać na niewinnego bohatera prawdziwe przekleństwo. Obraz wzruszający i pouczający, stał się wielkim hitem, a Johhny Depp stal się ulubionym aktorem reżysera, często zapraszanym do projektów Burtona - co z pewnością wyszło filmom na dobre.
Zanim jednak Tim Burton mógł zrealizować kolejny film z Deppem, opierając się na motywie postaci znajdującej się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu, ubierając całość w swoje szalone pomysły, które dyktowałaby mu wyobraźnia, odezwało się szefostwo Warner Bros., połechtane sukcesem pierwszego "Batmana" i oczekujące powtórki z rozrywki. Burton wywiązał się z umowy, serwując batmaniakom powrót Człowieka-Nietoperza w jeszcze bardziej mrocznej otoczce, stawiając jako oponentów zmysłową Catwoman (Michelle Pfeiffer), miliardera Maksa Schrecka (Christopher Walken) i będącego w jeszcze gorszym stanie psychicznym niż sam Batman, Pingwina (Danny DeVito). Ciekawostką jest wycofanie z amerykańskich McDonald'sów w okresie premiery filmu figurek z postaciami występującymi w filmie. Powód? W filmie za dużo jest przemocy i erotyzmu. Fani pierwszej części oraz krytycy powszechnie chwalili "Powrót Batmana", natomiast nie udało się tym razem zapełniać sal kinowych w takim stopniu, w jakim chciałoby tego szefostwo Warner i plany Burtona zrobienia ostatniej części trylogii, "Odkupienie Batmana", gdzie zamknęłyby się wszystkie wątki, spaliły na panewce. Dalsze losy serii powierzono Joelowi Schumacherowi.
Podbudowany sukcesem artystycznym przedsięwzięcia, niezmąconym porażką finansową, Burton postanowił założyć własna firmę produkcyjną. Tim Burton Productions zaczęło swoją karierę od wielkiego sukcesu, kolejnego znaku rozpoznawczego ekscentryka z Burbank, "Miasteczka Helloween". Burton nie wyreżyserował tej animacji (zajął się tym Henry Selick), jednak zaprojektował wygląd figurek (film nakręcono w technice poklatkowej, wykorzystanej już w niektórych scenach "Beetlejuice"), scenografię i napisał scenariusz. Jest to mroczna, ale ciepła i urocza historia Jacka Skellingtona, króla Helloween Town, który przypadkiem zawitał do Miasteczka Bożego Narodzenia i będąc pod jednoczesnym wrażeniem tamtejszego święta oraz zniechęcony organizowanym co roku przez podlegle mu upiory Helloween, porywa Świętego Mikołaja i postanawia zorganizować gwiazdkę w Miasteczku Helloween, co niestety kończy się katastrofą. Jednak samo dzieło Burtona oszołomiło widzów na całym świecie i nawet dziś jest w czołówce wszelkich rankingów na najlepszy film o Bożym Narodzeniu. Na uwagę zasługują projekty postaci oraz scenografii, co ciekawe, w początkowej fazie tworzenia rysowane zwykle niepiśmienną ręką projektantów. Zakręcone wzgórze z wielkim księżycem w pełni w tle oraz dyniogłowy Jack stały się symbolem Tima Burtona, a piosenki śpiewane przez bohaterów, a przede wszystkim właśnie przez Skellingtona, przyniosły wielką popularność Danny'emu Elfmanowi (który prócz trzymania pieczy nad ścieżką dźwiękowa, także użyczył głównemu bohaterowi swojego głosu w licznych śpiewanych wstawkach).
Kolejnym filmem Burton oddał hołd reżyserowi, powszechnie uznawanego za najgorszego, jaki kiedykolwiek brał się za kinematografię. "Ed Wood" opowiada o życiu tytułowego bohatera, przegrańca, życiowego nieudacznika i kolejnego marzyciela, nie do końca zorientowanego w jakim świecie żyje. Wood zasłynął z tworzenia filmów s-f klasy Z, z marnym aktorstwem, nieodłącznymi inwazjami stworów z innego wymiaru, walącą się na oczach widzów scenografią i naprawdę żałosnymi efektami specjalnymi. Za credo tego twórcy uznaje się "Plan 9 z kosmosu", film najgorszy z możliwych, będący dziś pozycją kultową. Otóż wyobraźcie sobie, że ludziom udaje się stworzyć bombę solarna, która swoją mocą może zagrozić Słońcu, co z kolei w rezultacie może prowadzić do zniszczenia całego Wszechświata. Zatroskani tym faktem kosmici pospiesznie zjawiają się na Ziemi, ale nie mogąc nawiązać kontaktu z Ziemianami, postanawiają ożywić... trupy z pobliskiego cmentarza, by te powybijały ludzi dla bezpieczeństwa całej galaktyki. I przez większą część filmu obserwujemy garstkę ludzi oraz ganiających ich trójkę umarlaków (olbrzyma, starca i kobietę). Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniają efekty specjalne w postaci...
zawieszonych na sznurkach kołpaków lub starych wojennych filmów lotniczych.
Biały samochód wyjeżdża z jednego miejsca, by dojechać w drugie już pod czarną karoserią, wszystkie pomieszczenia umeblowane są jednym zestawem mebli... Kim więc może być reżyser tej szmiry? Ed Wood, sportretowany przez Tima Burtona, jawi się nie tyle jako nieudolny reżyserzyna piątej kategorii (choć zapewne takim był), lecz jako człowiek, dla którego brak pieniędzy oraz środków nie były przeszkodą, by spełniać swe marzenia i kręcić filmy. Sam Wood miał problem z określeniem swojej płci (przez matkę uważany był za dziewczynkę, ubierała go w różowe sukienki), znajdował się często w depresji, był nieustannie krytykowany, wyśmiewany, jednak dzięki optymizmowi, entuzjazmowi, witalności i godnej pozazdroszczenia konsekwencji, wciąż kręcił nowe filmy. Zwracają uwagę świetne role Johhny'ego Deppa (jako Ed Wood ubrany w różowy kubraczek wygląda słodko) czy Martina Landau (niesamowita scena, gdzie jako Bela Lugosi przechadza się po ogródku, myśląc, że kręci nowy film).
Następnym filmem Burton postanowił pójść dalej w inspiracji filmami s-f z lat 50-tych i stworzył pastisz owych "dzieł", począwszy od kiczowatej otoczki filmu, na scenariuszu skończywszy. "Marsjanie atakują!" opowiada o inwazji Marsjan na Ziemię. Przybysze - ku wielkiej medialnej wrzawie - pojawiają się w końcu na pustyni w Arizonie, a oczekujący ich tam tłum, przekonany o pokojowych zamiarach Marsjan, zostaje w mgnieniu oka spalony na popiół przez marsjańskie lasery. Kosmici kontynuują podbój, zabijają prezydenta, równają Ziemię z ziemią (może to nie jest najszczęśliwsze określenie) :), aż w końcu powstrzymuje ich... piosenka country. Naturalnie Marsjanie wyglądają w swoich cudacznych uniformach, jakby się szykowali na karnawał, strzelają pistoletami przypominającymi te na wodę, z których wydobywają się różnokolorowe promienie lasera, a na Ziemi noszą okrągłe szklane bańki na głowach. Po schwytaniu Ziemian, prowadzą na nich makabryczne eksperymenty, a ich statki to oldskulowe spodki o najbardziej klasycznym z możliwych kształcie. W filmie wystąpiła elita największych hollywoodzkich gwiazd, m.in. Jack Nicholson (jako prezydent), Glenn Close (jego małżonka), Pierce Brosnan, Danny DeVito, Natalie Portman, Michael J. Fox, Sarah Jessica Parker oraz... Tom Jones grający samego siebie. Film jest chyba najzabawniejszym dziełem Burtona, praktycznie każda scena jest mrugnięciem okiem w stronę fanów kina s-f lat 50, a całość jest gigantyczną aluzją. Na pewno nie można "Marsjan..." odbierać dosłownie, a jeśli widz dojrzy tkwiący w tym wszystkim ironiczny dowcip, będzie się w towarzystwie zabójczych Marsjan i gwiazd amerykańskiego kina świetnie bawił.
Po nakręceniu superprodukcji, jaką byli "Marsjanie atakują" oraz wyprodukowaniu familijnej opowieści "Jakubek i brzoskwinka-olbrzymka", Burton zwrócił się w stronę mroczniejszych klimatów. Akcja "Jeźdźca bez głowy" rozgrywa się w angielskiej osadzie Sleepy Hollow, zamieszkanej przez Holendrów. Na miejsce przybywa nowojorski policjant, Ichabod Crane, prowadzący swoje śledztwa za pomocą nowoczesnych metod, opartych na logicznym łączeniu faktów (mamy okres oświecenia). Crane ma za zadanie rozwikłać zagadkę śmierci kilkoro znaczących mieszkańców Sleepy Hollow, znajdowanych zawsze bez głowy. Okoliczni mieszkańcy są przekonani, że głowy uprzednio zabitych zabiera Jeździec bez głowy, duch okrutnego żołnierza, zabitego przed 20 laty (w roli demonicznego Jeźdźca, nie mniej demoniczny Christopher Walken). Ichabod początkowo nie wierzy w opowieści miejscowych, jednak w pewnym momencie sam staje się świadkiem przerażającego mordu Jeźdźca. Odtąd - z pomocą pięknej Katrin (Christina Ricci) i młodego Masbatha (Marc Pickering), syna jednego z zamordowanych - stara się łączyć elementy okultystycznej układanki, już nie lekceważąc legendy Jeźdźca. Jednak dzięki swoim metodom dochodzenia udaje mu się dojść do wyjaśnienia sprawy i okazuje się, że morderczy duch jest jedynie marionetką w ręku osoby zainteresowanej całkiem materialnymi wartościami. Kolejny raz swój kunszt aktorski pokazuje Johnny Depp, którego genialna mimika, omdlenia (sześć w całym filmie!) czy samo zachowanie w ekstremalnych sytuacjach dodaje całemu filmowi... komediowego smaczku i czyni z "Jeźdźca..." horror, który prócz napięcia oferuje widzom dawkę humoru, przygody i... aluzji, a nawet pastiszu.
Po niewątpliwie udanym obrazie, jakim był "Jeździec bez głowy" oraz serii sześciu krótkich flashowych filmików "World of Stainboy" obrazujących zmagania tytułowego superbohatera z nietypowymi złoczyńcami, przyszedł czas na mała obniżkę formy. Burton otrzymał propozycję stworzenia remake'u słynnej "Planety Małp", filmu opowiadającego o ludziach uwięzionych na Ziemi rządzonej przez inteligentne małpy, traktujące ludzi zupełnie jak my obecnie odnosimy się do zwierząt. Częściowo reżysera usprawiedliwia to, że miał mały wpływ na kształt samego filmu, otrzymał gotowy scenariusz i wytwórnię mocno angażującą się w proces produkcji, jednak mimo tego, że nie jest to w zasadzie zły film, stanowi chyba najsłabszy element filmografii Burtona. W porównaniu do oryginału, zniknęło gdzieś przesłanie, małpy stały się mniej ludzkie, a sam film w opinii krytyki i fanów znacznie bardziej miałki.
Rehabilitacja nadeszła dwa lata później, gdy Burton znów postawił na dzieło bardziej kameralne. "Duża ryba" to ciepły film, opowieść o baśniowej podróży. Wiliam Bloom (grany w kolejnych fazach życia kolejno przez Perry'ego Walstoma, Ewana McGregora i Alberta Finneya) opuszcza swoje miasteczko i, odnosząc kolejne sukcesy na różnych płaszczyznach, podróżuje po świecie, odwiedzając niesamowite miejsca oraz poznając kolejne niezwykłe postacie, by ostatecznie szczęśliwy i spełniony z powrotem osiąść w rodzinnej miejscowości. Opowiadane przez niego historie ilustrujące wędrówkę oczarowują wszystkich, ale nie Edwarda Blloma, syna, z którym utrzymywał nienajlepsze stosunki i który bardzo sceptycznie odnosi się do gawęd ojca. Wiliam ostatecznie choruje na raka i Edward, rozumiejąc, iż są to ostatnie chwile ojca, postanawia go odwiedzić oraz - zważywszy na to, że niewiele o ojcu właściwie wie - spróbować z jego opowieści oraz opinii znajomych sklecić biografię, składającą się z faktów, a nie baśniowych gawęd. W tym celu postanawia przebyć tę samą drogę, jaką przebył Wiliam. Jednak cel Edwarda o oddzieleniu z życiorysu ojca faktów od baśni tak naprawdę nie może zostać osiągnięty. Bo - co w końcu zaczyna rozumieć i Edward, i widz oglądający film - w zasadzie nie jest to potrzebne. Świat baśni i mitów jest wszak znacznie ciekawszy, a jawę i sen dzieli tak naprawdę bardzo cienka granica... Film piękny, pouczający, pełen ciepła i aury baśniowości.
Miasteczko Halloween
Podobnie jak kolejna kinowa produkcja z Burtonem na stołku reżysera. I kolejna adaptacja książki (o czym nie wspomniałem przy okazji "Dużej ryby"). "Charlie i fabryka czekolady" to jedna z tych produkcji, których celem jest zebranie w salach kinowych jak największej liczby (głownie młodych) widzów, ale na szczęście stoi ona na bardzo wysokim poziomie artystycznym, co jest w przypadku typowych baśni trudne, bo siłą rzeczy opowieść ociera się o banał i upraszczanie. Tym razem mamy do czynienia z feerią barw, armią ciekawych bohaterów, świetnymi przerywnikami muzycznymi, sympatycznym morałem i znów doskonałym Johnnym Deppem w roli Willy'ego Wonki. Na samym początku opowieści poznajemy Charliego, biednego chłopca, żyjącego w małym domku razem z sześciorgiem innych ludzi (rodzicami oraz dziadkami i babciami). Raz do roku może sobie pozwolić na zakup niesamowicie pysznej czekolady pochodzącej z fabryki Wonki. Jednak w tym roku kupno czekolady wiąże się z pewnym bonusem - Willy Wonka, tajemniczy twórca fabryki czekolady, postanowił otworzyć jej bramę przed szóstką szczęśliwców, którzy znajdą w swojej czekoladzie zapakowany złoty kupon. Do Charliego w końcu uśmiecha się szczęście i razem z dziadkiem oraz piątką innych dzieciaków wraz z ich opiekunami wchodzi razem z ekscentrycznym Willym Wonką do fabryki, do której od parudziesięciu lat nikt nie wchodził ani z nie wychodził. Poza tym, Wonka chce powoli przejść na emeryturę, dlatego ma swój cel w całym przedsięwzięciu. Film jest świetną produkcją dla młodych widzów i powinni się wiele z niego nauczyć, lecz także i starsi wielbiciele talentu Burtona nie będą zawiedzeni. Piękne przestrzenie fabryki, zamieszkiwane przez fantastyczne istoty, dziwaczny (momentami całkiem demoniczny) Willy Wonka i jasno nakreślony morał to kolejne zalety "Charliego...".
Podczas gdy za dnia Burton zasiadał wśród bajkowej scenografii i krzyczał "Akcja!" do dzieciaków grających w baśni o wyprawie do tajemniczej fabryki czekolady, po powrocie ruszał do swojego studia animatorskiego i projektował lalki, ożywiał je oraz tworzył kolejny, groteskowy świat, gdzie żywi tańczą z duchami, a do tańca przygrywają im kościotrupy. "Gnijąca panna młoda" to druga pełnometrażowa animacja Burtona, po raz pierwszy uhonorowana nominacją do Oscara. Szerzej o samym filmie pisałem w recenzji (nr 3 Playbacku). Historia opiera się na starej rosyjskiej baśni - Victor van Dort, zeswatany z Victorią (której wcześniej na oczy nie widział) bierze udział w próbie ślubu, jednak przez zdenerwowanie demoluje cała uroczystość, podpalając przy okazji suknię teściowej. Kapłan odsyła go na spacer, by przypomniał sobie słowa przysięgi i uspokoił się. Victor ćwiczy swoją przysięgę, kończąc ją wsunięciem ślubnej obrączki na zeschnięty korzeń wystający z ziemi. Okazuje się, że ów korzeń to palec leżącej tam od dość już dawna panny młodej, zamordowanej w dniu swojego ślubu. Nieboszczka wstaje i zadowolona, że oto znalazł się ktoś, kto wyznał jej miłość, zabiera przerażonego młodzieńca do świata umarłych. Victor z jednej strony chce wydostać się ze świata podziemnego do swojej żywej wybranki, a z drugiej nie chce ranić uczuć zmarłej zakochanej. Historia rozwija się nadal (aż dochodzi do konfrontacji obu panien), w obu światach, mocno zresztą skontrastowanych. Świat żywych jest szary, deszczowy, zamglony, zapełniony ludźmi o posępnym wyrazie twarzy, natomiast świat astralny to miejsce zabaw, hulanek, tańca i śpiewu. Zresztą same piosenki są świetnie zaśpiewane, a w rolę Bonejanglesa (tamtejszego master of ceremony) wcielił się sam Danny Elfman. Masa świetnego humoru, sporo groteski, kapitalne walory techniczne plus - do wyboru - Johhny Depp w roli Victora lub bardzo dobry polski dubbing. Obok "Miasteczka Helloween" czy "Schreka" jeden z niewielu niebanalnych filmów animowanych, jakie mieliśmy oglądać w ostatnich latach na ekranach kin.
"Gnijąca panna młoda" to póki co ostatni nakręcony przez Burtona film, ale w przygotowaniu są dwa kolejne obrazy. Najpierw mówiło się o "Believe it or not" z Jimmem Carreyem w roli głównej. Film miałby opowiadać o losach Roberta Ripleya, słynnego w latach 30. i 40. twórcy komiksów sportowych, który podróżował po całym świecie poszukując dziwnych i niewyjaśnionych wydarzeń. Wydaje się to doskonałym materiałem dla Tima Burtona, który podróż bohatera przez mity i baśniowe krainy pokazał w kapitalny sposób już w "Dużej rybie". Jednak budżet filmu przekroczył póki co możliwości wytwórni i projekt odłożono, a na czoło wysunął się inny film, obecnie znajdujący się w fazie przedprodukcyjnej. "Sweeney Todd" miał być zrealizowany przez Tima już wcześniej, jednak dopiero teraz całość doszła do skutku. Jest to ekranizacja przebojowego, wielokrotnie nagradzanego brodwayowskiego musicalu. Tytułowy Sweeney Todd przybywa do Londynu z dobrodusznym młodym żeglarzem Anthony'm Hope'm, gdzie poznaje właścicielkę miejscowej cukierni, Nellie Lovett. Kobieta poznaje w Sweeneyu Benjamina Barkera, wygnanego jakiś czas wcześniej z miasta przez okrutnego Sędziego, który podczas nieobecności Barkera wraz z wspólnikami zgwałcił jego żonę i porwał córkę Johannę. Sweeney poprzysięga Sędziemu zemstę. Z pomocą pani Lovett zakłada salon fryzjerski, w którym... podcina klientom gardła, zaopatrzając swoją wspólniczkę w nadzienie do ciastek. Wyroby panny Lovett stają się ogromnie popularne, a Sweeney wciąż planuje zemstę... Jak widać, znów mamy powrót do kina mroczniejszego, a film o kanibalach zapewne będzie wyświetlany tylko dla dorosłych. A poczekamy na niego jeszcze przynajmniej dwa lata, zanim nie pojawi się w kinach.
***
Nie da się ukryć, że Tim Burton to twórca obrazów wyjątkowych, działających na wyobraźnię, niekiedy dziwacznych, innym razem pięknych, ale zawsze niezmiernie interesujących. Grali u niego najwięksi aktorzy światowego kina, jak Johnny Depp, Jack Nicholson, Michael Keaton czy Ewan McGregor. Nagrywał zarówno hollywoodzkie superprodukcje, jak i kameralne filmy animowane, nigdy nie tracąc swojego charakterystycznego stylu (no może za wyjątkiem feralnej "Planety małp"). Ekscentryk, dziwak, artysta i geniusz, obdarzony niesamowitą wyobraźnią i zmysłem estetyki. Często igrał z kiczem, balansując miedzy horrorem a komedią. Kreator niesamowitych światów, twórca szeregu wyrazistych postaci, które na zawsze zapisały się w historii kina. Czterdziestoośmioletni reżyser, animator, scenarzysta, aktor. Szczęśliwy mąż (u boku często grającej w burtonowskich filmach Heleny Bonham Carter) i ojciec, spełniony prywatnie i zawodowo.
Żywa legenda kina.