Serial, który powinien zawstydzić twórców odcinkowych produkcji Marvela. 2. sezon „Titans" trafi na Netfliksa
Na początku zapowiadało się bardzo niepozornie, bo, jak się wydaje, znaczna część widzów nie wierzyła w sukces nowego serialu o superbohaterach od DC. A jednak „Titans” okazało się sukcesem.
Uwaga, w tekście pojawiają się drobne spoilery.
Kiedy pojawiły się pierwsze zwiastuny „Titans” nie dało się wyczuć w nich magii. Mocny tekst Robina, który przyznał, że ma gdzieś Batmana - chociaż to eufemizm - brzmiał sztucznie, trochę wymuszenie. I chociaż nie czuć było w tym fałszu, brzmiało to przynajmniej pretensjonalnie. Na pierwszy rzut oka było widać również „telewizyjny” budżet. Jak się później okazało, zwiastun nie był w stanie wyciągnąć najmocniejszych stron serialu.
„Titans” najpierw pokochali widzowie.
„Titans” znalazł się również na liście najwyżej ocenianych seriali z peleryniarzami w rolach głównych, którą przygotowywał Piotrek Grabiec. I zajął na niej wysokie, bo 3. miejsce, zaraz po „Daredevilu” i „Punisherze” - i to w ocenie widzów.
Co sprawiło, że „Titans” od WBTV tak spodobało się widzom?
Nie ukrywam, że jestem tym serialem zachwycony i to mimo jego licznych wad. Spodziewałem się, że dostanę coś podobnego do „Flasha” albo „Arrow”, czyli serial, który w najlepszym razie będzie można określić mianem „uroczy”. Tytani okazali się być jednak znacznie bardziej dojrzali, kompetentni i, co najważniejsze, od pierwszego odcinka grają swoimi najmocniejszymi kartami.
Nie przepadam za pierwszą fazą MCU. Nie lubię filmu „Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie”. Nudzi mnie początkowa odsłona „Iron Mana”, a dodatkowo „Doktora Strange'a” uważam za jeden z najgorszych filmów o typach w pelerynach. Chociaż argumentów, aby uzasadnić swoją niechęć mam więcej, to najmocniej chyba wybija się ten, że nie lubię historii o początkach bohaterów. Te origin story nie tylko są piekielnie nudne, ale wydają się zupełnie zbędne. Zwłaszcza dzisiaj, gdy części superbohaterów nie trzeba przedstawiać. Poza tym da się przecież pokazać to inaczej, albo zrezygnować z nich całkiem - tak jak zrobiono to chociażby w przypadku nowego Spider-mana, w którego wciela się Tom Holland.
W serialach od Marvela i Netfliksa było inaczej.
Co prawda nie musieliśmy długo czekać, aż Frank wystrzeli pierwszą kulę, a Matt pogruchocze kości jakiemuś przestępcy. Ale akurat te produkcje stawiały na wielowątkowe i dość powoli prowadzone historie, w których bohater zazwyczaj musiał najpierw oswoić się ze swoimi mocami i odpowiedzialnością za nie, dostać łupnia, dać się poskładać.
Po tym wydarzeniu bohater zwykle wychodzi silniejszy wewnętrznie i gotowy jest do konfrontacji ze swoim wrogiem - który zwykle ucieka i daje się pokonać w ostatnim odcinku, ale to temat na inny tekst.
Opowiadam tu o pewnych schematach fabularnych i operuję na uproszczeniach, ale cel mam jeden. Zobaczcie, jak swoją fabułę konstruuję „Titans”. Zaczyna się z grubej rury, o bohaterach nie wiemy praktycznie nic. Pochodzenie części z nich owiane jest tajemnicą. Jeśli coś o nich wiemy, to są to albo szczątkowe informacje, które ktoś sprzedał nam mimochodem, albo dopiero będziemy musieli się czegoś o nich dowiedzieć, albo – i to jest kluczowe - wiedzę czerpiemy spoza serialu.
Twórcy serialu „Titans” wyszli bowiem z założenia, że współczesnemu widzowi nie trzeba już tłumaczyć, kim jest Batman, kim jest Robin, jakie zależności występują między nimi. Nie trzeba było zanadto wyłuszczać, że Bruce przyjął Dicka również dlatego, że łączyła ich podobna tragedia i milioner mógł zrozumieć, z czym chłopak będzie musiał poradzić sobie w życiu.
Nawet pojawienie się Jokera nie robi na twórcach wrażenia.
Chociaż jest to pojawienie się dość pretekstowe i w dodatku jest tylko marą, to obecność tego arcyłotra i to, że Batman prawdopodobnie go zabił, ma znaczenie, o ile wiemy, jakie relacje łączyły strażnika Gotham i szalonego klauna. To o tyle istotne, że twórcy „Titans” nie cackają się z widzem.
I moim zdaniem nie muszą tego robić.
Myślę, że dzisiejsza popkultura i sposób konsumowania treści kształtują nowego widza. Widza bardzo kompetentnego, który bez większego trudu jest w stanie łączyć poszczególne dzieła, przenosić się między nimi, wyłapywać konteksty i konwencje. Wielkie franczyzy i marki konwergentne, które podróżują między różnorodnymi mediami opowiadają zwykle różne wariacje na temat tych samych postaci i historii. Gdy twórcy zabierają się za nową interpretację, nie muszą za każdym razem uśmiercać wujka Bena na oczach widzów.
I twórcy „Titans” doskonale to wiedzą. Rzucają nas więc w wir wydarzeń umieszczonych w konkretnych kontekstach, nie boją się dokonywać skrótów i korzystać z przepastnego worka postaci drugo- i trzecioplanowych, wiedząc, że widz i tak się w tym połapie.
Dodatkowo twórcy „Titans” zastosowali jeden prosty trik, którym mogliby zawstydzić serialowych showrunnerów - z pochodzenia niektórych bohaterów uczynili tajemnicę, którą dopiero widz będzie musiał poznać. To proste i piekielnie skuteczne przy tak dużej liczbie bohaterów.
„Titans” jest serialem pełnym wad i jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to powiedziałbym, że twórcom zabrakło ambicji, aby wyjść trochę bardziej poza znane motywy. Chciałbym, żeby bohaterowie bardziej różnili się od siebie i aby ich problemy tożsamościowe były chociaż trochę intensywniejsze i głębsze. Ale to jest szansa dla drugiego sezonu, który poza USA będzie dystrybuowany przez Netfliksa.