Pierwszy raz w życiu z własnej woli obejrzałem „Top Model" i chyba rozumiem, dlaczego TVN cały czas go emituje
Po raz pierwszy w życiu oglądałem „Top Model" i chyba nareszcie rozumiem fenomen tego programu.
To coś w rodzaju spowiedzi, bo przed oglądaniem popularnych programów telewizyjnych, tych wszystkich coraz bardziej wymyślnych reality show, powstrzymuje mnie brak czasu i przywiązanie do zupełnie innych, mniej krzykliwych treści. Moja postawa nie jest nadzwyczajna, bo podejrzewam, że wśród naszych czytelników wielu jest takich, którzy zamiast oglądać telewizję, wolą korzystać z przepastnych - i cały czas rosnących - bibliotek serwisów VOD.
A jednak ponowne zanurzenie się w telewizyjnej rozrywce może być pouczające.
Zwłaszcza jeśli mówimy o programie tak popularnym jak „Top Model”. Zeszłoroczna edycja była oglądana średnio przez 1,6 mln ludzi (za wirtualnemedia.pl) i zajęła drugie miejsce w swoim paśmie, przegrywając jedynie z „Magazynem Ekspresu Reporterów” i... kulisami produkcji „M jak Miłość” z TVP2 - ale przegrać w telewizji z Katarzyną Cichopek to nie wstyd, to naturalny porządek rzeczy. Programie, dodajmy, który właśnie doczekał się 8. odsłony, co oznacza, że towarzyszy on widzom TVN-u od niemal 10 lat. Takich wydarzeń telewizyjnych nie sposób ignorować.
Może brzmi to jak asekuranctwo, ale to nieprawda. To racjonalizacja, bo wczorajsze półtorej godziny było wyjątkowo odświeżające. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że bezkompromisowa prostota tej rozrywki dała mi odrobinę radości, ale nie do końca mogę, bo finalnie opowiadana przez „Top Model” historia jest zbyt łopatologiczna.
Stawka jest prosta: kariera - może międzynarodowa - pieniądze i rzecz najbardziej ulotna, ale też najbardziej działająca na wyobraźnię, czyli sława.
Do walki o tytuł Top Modelki czy Top Modela stają tutaj tu młodzi ludzie i to oni są sercem tego programu. Oczywiście mamy tu wszystkie elementy, z których musi być zbudowany udany, współczesny reality show: są jurorzy o wydatnych osobowościach, jest tłuściutka muzyka jak z familijnych sitcomów (rzecz jasna pointująca emocjonalne momenty) i tak dalej.
Jednak w samym centrum tego, co widziałem wczoraj, były ludzkie historie.
I nie, tu nie chodzi o modę, pokazy i wszystkie te elementy rozpędzonego kapitalizmu, które kazały nam wierzyć, że blichtr i splendor są wartościami samymi w sobie. Oczywiście piękne ciała obleczone w drogie stroje i wszystkie te modowe rytuały są tu obecne. Fizyczność jest na pierwszym miejscu, to ona jest oceniana, czasem wulgarnie weryfikowana, jak wtedy, gdy jeden z jurorów własnymi dłońmi oceniał biust uczestniczki, albo gdy w najnowszym sezonie jowialny fotograf zasugerował jednej z kobiet schudnięcie. Ale ta fizyczność zasadniczo ma jeden cel - sprzedawać program. Udawać, że nie chodzi o nagość, że piękno ciała jest tu uwznioślone, a telewizja nie pokazuje niczego gorszącego. Nie oszukujmy się jednak, ciało to tylko narzędzie, dźwignia, z której program korzysta, sugerując, że to moda przez gigantyczne i napompowane pieniędzmi „M”, a moda to przecież gałąź sztuki, przez natchnione artystyczne „S”.
Jędrna nagość i modowy splendor to tylko bardzo drogi kostium, który program na siebie zakłada, ale to opowieści konkretnych ludzi wybiły się wczoraj na pierwszy plan. A ich konstrukcja wydaje mi się kluczowa, żeby zrozumieć, dlaczego w połączeniu z magią urody i młodości program tak dobrze się ogląda.
Historie zwykłych ludzi o pięknych ciałach pełne są pęknięć.
Ale nie są to pęknięcia wydumane, wykreowane na potrzeby telewizji, a zupełnie prawdziwe. Obrazują doświadczenia współczesnej Polski, pokazują je, analizują, a ludziom, którzy je noszą, dają szansę na lepsze jutro. Jedna z uczestniczek, sportretowana w pięknym domu z matką, ma ojca, który pracuje za granicą. Kocha go bardzo i wie, że jej dobrobyt to jego poświęcenie. Inna młoda dziewczyna nigdy nie poznała swojego taty, ten jest Romem i przez napięcia kulturowe musiał zostawić ją i jej matkę.
Mamy więc wątek emigracji zarobkowej, który przecież dotknął wiele polskich rodzin i który często wywracał na drugą stronę relacje między pracującymi setki kilometrów dalej rodzicami i ich dziećmi. Jest wątek silnej dziewczyny zmuszonej do wychowywania się bez biologicznego ojca.
Dalej jest jeszcze bardziej wyraziście. I to chyba znak rozpoznawczy „Top Model”.
Jeden z bohaterów pochodzi Ukrainy, przyjechał tutaj do pracy, zabrał ze sobą matkę. Ale jego historia jest jeszcze mocniejsza, bo Stanisław Obolewicz przyjechał z Doniecka, a więc z terenów, które ogarnęły działania militarne. I nie oszukujmy się - to jest historia, która chwyta za serce, a sam jej bohater budzi sympatię.
Z tego napięcia między empatią, show i opakowaniem w piękne ciała i nagość rodzi się telewizja.
Telewizja na dobre i na złe. Telewizja, która z prostej, często typowej, ale jednocześnie bardzo rozpoznawalnej opowieści robi show. To są opowieści, które pozwolą części z nas utożsamiać się z bohaterami, wytłumaczyć jakiś punkt widzenia (jak w historii o chłopaku z Ukrainy) albo... współczuć im.
To współczucie wydaje się kluczowe. Bo jednocześnie zdając sobie sprawę z ich ludzkich trudności, program „Top Model” daje im szansę na spełnienie marzeń. Te mają wymiar zawodowy, bo przecież oferują im świetnie płatne kontrakty, ale też ambicjonalny. Co jednak ważne, nagroda w postaci pieniędzy czy rozpoznawalności jest fetyszyzowana, bo przecież problemy bohaterów nie znikną, gdy ich konta zasili nieprzyzwoita gotówka, a przypadkowy człowiek rozpozna ich na ulicy. Trudne doświadczenie emigracji nie zniknie, wspomnienie ucieczki przed wojną również.
Sława i blichtr będą może rekompensatą za trudy życia, jak zdaje się nas przekonywać program, ale niekoniecznie je naprawią. Chociaż myślę, że to jest to, w co my, widzowie, chcielibyśmy wierzyć.
Zdjęcia w materiale to kadry z programu „Top Model"